Mniejszy jegomość śmiał się ciągle. Śmiech jego przeciągły, serdeczny, jest szczerze zaraźliwy. W pierwszej izbie zaczynają śmiać się chłopi, nawet blady wyrostek zatyka sobie usta zatłuszczoną czapką. I Kaśka czuje, że gdyby nie była tak smutną i nieszczęśliwą, śmiałaby się z tym czerwonym jegomościem, tak łaskotliwie działa na nią szeroki, wspaniały, śmiech, rozlegający się jak dzwon pod brudnym sufitem izb policyjnych.
Pan Rimotat zmuszonym został skryć się na chwilę za biurko. Czuje, że nie zdoła utrzymać dłużej swej powagi i wybuchnie w oczach policjantów głośnym śmiechem, porwany zaraźliwą wesołością tej twarzy czerwonej, śmiesznej, wykrzywionej, jak rozbawieni mnisi na karykaturalnych obrazkach.
Policjanci jedni nie śmieją się wcale. Mają wzburzone twarze, a jeden z nich dość energicznie wstrząsa trzymanem w ręku czakiem, którego sukno, kulą przedziurawione, ma stanowić corpus delicti całego przestępstwa. To zastanawiające wzburzenie całej trupy cesarsko-królewskich stróżów porządku przywołuje pana urzędnika do przytomności.
Przymruża oczy, nakłada binokle i rozpierając się w fotelu, obejmuje obowiązki.
Dla formy pyta o nazwiska. Dla formy tylko, bo obu tych ludzi zna dobrze. Ileż razy śmiał się szczerze serdecznie razem z tym wesołym aktorem, który, stojąc koło budki suflera, wstrząsał tłumy i doprowadzał do szalonych wybuchów wesołości. A ten drugi, blady, ponury, czyż wczoraj jeszcze, jako Uriel Acosta, nie miotał piorunujących przekleństw, z całą potęgą olbrzymiego talentu, wspartego niepospolitem wykształceniem i inteligencją?
Urzędnik poznaje nawet jeszcze szczątki brody, które w dzień biały martwotą swoją odbijają dziwnie od żywej, choć wybladłej skóry.
Na zapytanie urzędnika niema wszakże stosownej odpowiedzi.
Uriel Acosta milczy chwilę, poczem grobowym głosem wygłasza co następuje:
Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/257
Ta strona została uwierzytelniona.