Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/258

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja się nazywam Warschauer, a to mój przyjaciel, Bamberger; pan dyrektor wie, ten, co wyszedł ze szpitala.
Nazwany Bambergerem śmieje się tak głośno, że fioletowe pręgi występują mu na twarz.
— Psiaga! — woła wśród spazmów, wstrząsających jego rozlanem ciałem; — ja jestem Ziomek, pan Buli, której wczoraj u Pańkowskiego w łeb strzeliłem. Już i ta suka niczemby więcej na tej ziemi nie była, więc namyśliłem się i psiaga tylko oczami łypnęła... Zawsze, panie komisarzu, lepiej niech zdycha, niż żeby się miała z nami do rana włóczyć... To nie wypada dla uczciwej suki... jak pan komisarz myśli?.. ha?!
Uriel Acosta nie przerywał wcale.
Teraz z niezmierną uwagę wpatrywał się w uszy pana Rimotata, mrucząc od czasu do czasu:
— Nadzwyczajnie! parole d’honeur, nadzwyczajne!
Wówczas, na rozkaz urzędnika, wystąpił z gromady policjant, kładąc na stole przedziurawione czako, i rozpoczął akt oskarżenia.
Według tegoż aktu, obaj artyści, przepędziwszy noc całą na zwykłej hulance, powracali do domu, aby na łonach rodziny odpocząć po całonocnych trudach. Pomięszane trunki podziałały przecież w niezwykły sposób na ich mózgi, tak, że w ostatniej kawiarni wszczęli pomiędzy sobą zajmującą rozmowę, rozbierając swą wartość moralną i szacując się wspólnie, z dokładnością taksatorów bankowych. Zapewne, był to rozrzewniający dowód pokory chrześciańskiej, ale alkohol nie wpływa nigdy umoralniająco. Dlatego, gdy obaj skruszeni koledzy wyszli z knajpy i, zataczając się skierowali swe kroki w stronę policyjnego gmachu, powstała w umyśle Uriela myśl niezwykła, mogąca się zrodzić w przekrwawionym mózgu szaleńca.
— Słuchaj — wyrzekł ponuro, zatrzymując się przed bramą policyjną, — namyśliłem się; tacy grandziarze, jak my dwaj, nie warci żyć na świecie. Mam przy sobie rewolwer sześciostrzałowy; odmów litanję, palę ci w łeb, jak ty wczoraj twej suce; potem palnę sobie i będzie już raz koniec...