trzących na świeże mięso, którego smak i zapach odgadywali poza przejrzystą taflą lustrzanej szyby.
Kaśka przyłączyła się obecnie do tej gromadki i, popychana przez przechodniów, znalazła się w pierwszej linji. Patrzyła długą chwilę na rozłożone szynki i ozory, a dotkliwy kurcz ściskał jej wnętrzności. Jak błyskawica przemknęła przez jej głowę myśl, aby wybić szybę i porwać kawałek mięsa, aby nasycić się choćby chwilowo. Ale już policjant rozganiał ten tłum obdarty, tamujący przejście w zacieśnionej i niezmiernie ruchliwej ulicy. Kaśka, na widok ciemnego czaka i lśniącego półksiężyca, uciekła szybko — bała się nad wyraz wszelki policji i jej reprezentantów. Idąc wciąż wzdłuż ulic, znalazła się nagle przed drzwiami kościoła Benedyktynów. Tak, tu przecież spocznie choćby chwilę. Kościół dla wszystkich otwarty! Niedawno stróż jakiś spędził ją z kamienia, stojącego u bramy wysokiej, trzypiętrowej kamienicy. Powiedział, że tu nie miejsce dla włóczęgów, — w kościele przecież pozwolą jej posiedzieć spokojnie...
Bóg! — zapomniała o nim! Tak dawno nie modliła się — nie była w kościele! Od chwili upadku coś ją wstrzymywało, ile razy chciała przestąpić próg świątyni. Zdawało się jej, że coś ją ciągnie za odzież i przykuwa do miejsca. Było to z samego początku, bo później nawet nie próbowała zachodzić do kościoła. Dziś przecież weszła bez przeszkody, bez tego dziwnego uczucia, które wytrącało ją dawniej z przedsionka świątyni. Kościół nie zmienił się zupełnie. Ta sama wilgoć, spadająca z wysokich sklepień, też same cienie, snujące się wzdłuż filarów, te same szepty ciche, gorące, czepiające się złoconych szat aniołów, cały ten chłodny, a mimo to jakąś namiętnością dewotki drgający spokój owionął nagle wchodzącą dziewczynę i zrobił na niej przygniatające wrażenie. Machinalnie prawie osunęła się przed najbliższym ołtarzem i, zrobiwszy znak krzyża, modlić się poczęła. Ale modlitwa nie szła jej zupełnie. Myśli plątały się, jak nici źle pomotanej przędzy. Głód szarpał jej wnętrzności. Oczy zasłaniała mgła.
Nagle Kaśka posłyszała poza sobą ciche, przytłumione łkanie; płacz ten wypływał z kącika, w któ-
Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/280
Ta strona została uwierzytelniona.