Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/289

Ta strona została uwierzytelniona.

chwili daleko, przyjdzie dzień, w którym głowa taka uparcie pojawi się na świecie i jeść domagać się pocznie.
Ściemniało się już zupełnie. Gromadka dzieci powlekła się do domu, a w oknach pobielanych grobów błyskały mdłe, niepewne światła lamp — jakieś niezdrowe, anemiczne blaski, o niewyraźnych, różowych lub niebieskich cieniach. Budziło się tam sztuczne życie, powolne, trwające zaledwie kilka godzin nocnych, nieprzynoszące nikomu pożytku.
Głuchoniemy siedział wciąż skurczony przy nogach Kaśki — teraz już nie wydawał swych nadludzkich wrzasków. Z nadzwyczajnem natężeniem śledził pojawienie się świateł w oknach, wydając za każdym błyskiem przytłumiony, chrapliwy dźwięk, mający zapewne wyrażać zachwyt.
Gdy, według jego obliczeń, ostatnie światełko zabłysło, porwał się nagle z ziemi, ciągnąc Kaśkę za rękę. Gestami zapytywał, czy idzie do domu; dziewczyna uśmiechnęła się smutnie. Potrząsnęła głową i wskazała na parkan, jako na ostatni swój przytułek. Głuchoniemy z dziwną przenikliwością pojął sytuację. Zrozumiał, że Kaśka nie miała domu, nie miała dachu, pod którymby zmęczoną głowę skłonić mogła. Czyż on sam nieraz nie bywał w podobnem położeniu? I stał chwilę zakłopotany nie chcąc opuścić tej wielkiej dziewczyny, do której czuł poniekąd sympatję.
Nagle, wydał triumfalny krzyk. Porwał Kaśkę za rękę i pociągnął ją w stronę Politechniki. Dlaczegóż ona nie miałaby nocować w pracowni Wodnickiego? Odstąpi jej swego sienniczka i przykryje kocem — on sam położy się gdziekolwiek. Czyż nieraz nie zabierał już włóczącego się bez pana psa i nie dozwalał mu spocząć obok siebie? Tylko musiał się wtedy przekradać cicho wraz ze swym towarzyszem, przemykając się szybko wzdłuż cichych i wysokich kurytarzy. Był to rodzaj kontrabandy ta nędza, przemycana przez kalekę do wnętrza gmachu, którego posadzka lśniła się nieposzlakowaną czystością szlifowanych płyt kamiennych.
Kaśka z dziwną łatwością dała się uprowadzić