chłopcu. Wiedziała tylko, że wiedzie ją pod dach i ochrania od możliwego spotkania z policją. Na progu pracowni zawahała się przecież.
W wzrastającym zmroku bryły mokrej gliny, nakryte wilgotnemi szmatami, błyszczały jak fantastyczne zwierzęta. Olbrzymie posągi rysowały się niepewnym matem, znikając pod cieniami sklepienia.
Głuchoniemy przecież wepchnął dziewczynę prawie siłą i zamknął starannie drzwi. Poczem zapalił zapałkę i wydostał z kieszeni ogarek świecy. Ogarek ten umieścił na wystającym kancie podstawy Switezianki i zapalił knot. Słabe żółtawe światło rozlało się po kąciku pracowni. Swiatło to objęło głównie nogi białego posągu spowiniętej w siatkę rusałki. Kaśka spojrzała z trwogą na tę białą, nieruchomą kobietę, wyciągającą w górę ręce. Tak, poznała ją dobrze. To była taka sama sługa jak ona, dziewczyna, która pozbywała się wszelkiej osłony i pozwalała lepić się z gliny za kilka szóstek.
Kilka szóstek!...
W umyśle Kaśki powstał chaos wielki. I jej ofiarowywano podobny zarobek, odrzuciła go przecież, dumna w swą siłę roboczą, w tę wieczną pracę ręczną, w jaką się wprzęgnąć chciała...
Dziś przecież, kto wie! — głód i nędza, to twarda szkoła. Dziś nie oburzyłaby się, gdyby ów mały pan zaproponował jej to samo. Może byłaby się zgodziła, gdyby pozwolił zachować jej jakąkolwiek osłonę, — stanęłaby tak samo z wyciągniętemi rękami, jak ta kobieta, bielejąca w niepewnem świetle dogasającej świecy...
Głuchoniemy rzucił Kaśce u stóp posągu swój biedny sienniczek i, śmiejąc się wskazywał to nędzne posłanie. Kaśka skinieniem głowy podziękowała mu za gościnność. To biedne nieme dziecko wyrządzało jej przysługę wielką, dając jej schronienie. Chłopak śmiał się i gryzł sobie palce z wielkiej uciechy, gdy Kaśka wreszcie, znużona, położyła się na sienniczku. Stał jeszcze długą chwilę nad nią, patrząc, jak przymykała zmęczone powieki. Dogasająca świeca drgała w ostatnich konwulsjach, rzucając cochwila tańczące blaski.
Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/290
Ta strona została uwierzytelniona.