Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/295

Ta strona została uwierzytelniona.

panie! piękno! ideał, a nie rzeczywistość, bo dość już jej dokoła mamy. W sztuce musimy szukać wytchnienia...
Wodnicki poruszył się wreszcie niecierpliwie.
— Ależ, panie, komitet, zajmujący się budową pomnika, wyraźnie polecił mi otworzyć wiernie podobiznę zmarłego. Jakże więc?
— Dobrze! dobrze! — odparł Zoil z przekrzywionym kapeluszem; — podobizna jest, ale po cóż te dzioby?
— Nieboszczyk był dziobaty!
— Tak, ale należało te rzeczy łagodzić, gazować, przysłaniać! Piękno! panie, piękno przedewszystkiem!
Wodnickiemu wystąpiły dwie małe, ciemne plamki na policzki. Młoda krew kipieć zaczynała wobec tego ślimaka, śliniącego jego pracę.
— Czyż przez to wyraz twarzy ucierpiał? czyż nie widzisz pan tej zadumy, która tak pięknie łagodziła szpetotę jego oblicza? Patrz pan na wykrój ust, na ten uśmiech bolesny, który udało mi się pochwycić tak szczęśliwie; na tę zmarszczkę, niby groźną, a przecież tak łagodną... powiedz pan, czyż to nie jest piękno, chwycone z życia? czyż to nie ideał człowieka, który w pracy żył i w pracy umarł, w pracy dla kraju, dla potomności...
Głos młodego rzeźbiarza płynął teraz dźwięcznie, zapalał się i ożywiał, mówiąc o swojem dziele, wykazując jego zalety.
Mały dziennikarz przecież nie zdawał się być przekonany.
— Dobrze, ale te dzioby, te dzioby!
Wodnicki machnął ręką.
Człowiekowi temu wbiła się w oczy jedna rzecz szpetna i zaciemniła mu wszystko inne. Na upór nie było lekarstwa.
— Dalsze części pomnika? — pytał dalej dziennikarz, postępując kilka kroków naprzód.
Wodnicki w milczeniu wskazał kamienne chłopię, które szarzało w jasnem świetle porannem, wylewającem się szeroką strugą z otwartego okna.
Dziennikarz wykrzywił usta.
— Jakiś chłop? cóż za manja was ugryzła z tem