Dziennikarz zmieszał się trochę. Był jednak już na tyle czelnym, że zmieszanie to ukryć szybko potrafił. Dla zatarcia wrażenia, zwrócił znów swą uwagę na Kaśkę, ale w głębi duszy wrzała w nim złość do małego rzeźbiarza, którego postanowił w proch zetrzeć i to w jaknajkrótszym czasie.
Tymczasem Wodnicki powrócił powtórnie do roboty, a Kaśka, przybrawszy odpowiednią pozę, stała znów nieruchoma, czerwieniąc się w promieniach wiosennego słońca. Promienie te oblewały jej obnażone plecy i podniesione a nad głową założone ręce.
Dziennikarz stał teraz tuż obok podwyższenia, na którem umieścił rzeźbiarz dziewczynę. Z dziwną złośliwością przypatrywał się tej rozrośniętej kobiecie, spowitej od pasa w draperje białej tkaniny. Z dołu patrząc zdawała się jeszcze większą, a opalona twarz i kawałek skóry na szyi odcinały się ciemną barwą od reszty ciała. Ręce po łokieć były tejże samej miedzianej barwy, zda się zapożyczonej od rądli, które wiecznie szorowały. Nie był to ideał o marmurowo-atłasowej skórze, opiewanej tak chętnie przez salonowych romansopisarzy. Był to jednak doskonały okaz kobiety rozwiniętej zupełnie prawidłowo, a choć steranej nędzą i głodem, niezużytej zmysłowo i wypełnionej macierzyństwem. Była to Karjatyda, kobieta rodzicielka, dźwigająca w sobie przyszłe istnienie ludzkości, prawdziwa podpora społeczeństwa. Stała w tym blasku wiosennym zdobna swą młodością, olbrzymia, nieskażona w swej nagości, mając u stóp swoich pigmeja o małej głowie i jeszcze mniejszym mózgu, powtarzającego bezustannie i bezmyślnie:
— Ideału w sztuce! ideału szukajmy!...
∗ ∗
∗ |
Przez cały tydzień Kaśka przychodziła co noc do pracowni Wodnickiego; przespawszy się na garści słomy, zaszytej w obszarpany worek, wstawała wczesnym rankiem, aby stanąć na podwyższeniu i przybierać właściwą pozę. Powoli oswajała się ze swem położeniem