Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/319

Ta strona została uwierzytelniona.

Przed okienkiem, pokrytem zasłoną, stała Madi, pogwizdując walca. Czekała widocznie na coś, bo obnażone ramiona wyciągała przez przyzwyczajenie przed siebie, a palcami poruszała niecierpliwie. Po chwili otworzyło się okienko i zasłona uniosła się u dołu cokolwiek. Madi wyciągnęła ręce i porwała jakiś przedmiot dość duży, owinięty w żółtawy papier i owiązany cienkim szpagatem. Przedmiot ten wysunął się tuż z pod stóp świetlanego krzyża, błyszczącego na ciemnem tle zasłony.
— Na Glinianki, tylko do tych nowych dołów — dał się słyszeć przyciszony szept Sznaglowej.
Madi szybko ukryła zbyt jasny pakunek pod podartym fartuchem i, nie przestając gwizdać walca, pobiegła jak koza i znikła w zaroślach, otaczających domek dokoła.
Okienko się zamknęło, zasłona zapadła, a Kaśka stała długo wpatrzona w ten jasny krzyż, z pod stóp którego ukazał się pakiet, owinięty w żółtawy papier. Co było poza tą zasłoną?
Czy tylko nieszczęście i hańba, czy i zbrodnia także?
Kaśka powoli przestała się dziwić wszystkiemu, co ją teraz otaczało. W pierwszych dniach chodziła jak obłąkana, potykając się co chwila o jakieś wybladłe, schorowane kobiety, uwijające się po domu. Była to cała procesja, snująca się nawet w nocy, procesja, niosąca jako chorągiew — niedolę i cierpienie.
W tłumie tych kobiet nierzadko pojawiały się strojne damy, woniejące zdaleka heliotropem, kryjące twarz pod delikatną gazową zasłoną. Przestępowały wysoki próg domu, unosząc szeleszczące sukienki, a ich złotawe wiosenne buciki migały na ciemnem tle sieni, jak skrzydełka motyli. Mówiły do Sznaglowej „kochana pani“ i głos drżał im lekko, gdy się z nią żegnały. Mówiły „do widzenia“, ale czuć było w tem słowie chęć niepowrócenia więcej do małego domku na Gliniankach.
Sznaglowa odprowadzała te strojne pacjentki aż do samych schodów, a zginając się prawie aż do ziemi, wołała swym ostrym, syczącym głosem:
— Niech pani będzie tylko spokojna!