do pokoju, odsunęła cicho szufladę komody. Z szuflady tej wyjęła arkusz papieru i położyła go na środku kulawego stołu. W trykotowy stanik wpięła sobie kilka szpilek i usiadła spokojnie na krzesełku, pogwizdując tylko od czasu do czasu.
Tymczasem Marynka z niekłamanem współczuciem wpatrywała się w twarz Kaśki. Znalazła ją więcej zmienioną, niż się spodziewała; cała twarz chorej zdawała się posypana popiołem, a rysy wydłużyły się w nadmierny sposób. Ona sama nie przechodziła przez to nigdy, ale musiało to być cierpienie niemałe, skoro tak zmienić mogło w przeciągu nocy jednej kobietę.
Na dworze dżdżysto i pochmurno było dnia tego. Szara barwa wpadała przez rozdartą firankę, oblewając jakimś trupim blaskiem postać chorej. Trup dziecka zimny, sztywny, odznaczał się pod cienka, podartą serwetą, jaką był przykryty. Marynka zbliżyła się wolno i uchyliła serwety. To drobne, niewykształcone zupełnie stworzenie, zamarłe jeszcze w łonie matki, ukazało się nagle w smutnym blasku, skarżąc się niemo na śmierć swą przedwczesną.
Kaśka wpatrzyła się w zczerniałe ciało dziecka i wstrząsała się konwulsyjnie.
— Powiedział, że to nie jego! — wyszeptała prawie nieprzytomna.
Marynka zasłoniła trupa.
— Kto ci to powiedział? — zapytała, nachylając się nad chorą.
— On! Jan!
Marynka porwała się gwałtownie.
— Gdzieżeś tę psiewiarę widziała? — zawołała.
Ale Kaśka już umilkła. Nie chciała widocznie mówić więcej. Była tak nieszczęśliwą, że czuła, iż słów jej zabraknie, aby swój ból opisać. Cierpiała przytem bardzo, dojmujące boleści przeszywały jeszcze jej wnętrzności, a wzdłuż krzyża przebiegały straszne dreszcze. Drżała cała jak w febrze, a zęby dzwoniły, uderzając jedne o drugie. Widocznie męka jej końca nie miała. Marynka postała jeszcze długą chwilę koło chorej, starając się przynieść jej ulgę. Okrywała ją wszystkiemi
Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/341
Ta strona została uwierzytelniona.