żyję ciągle z kapitału, którego resztkę wspaniałomyślnie wydzielił mi adwokat pana Bohusza. Myśląc o tem wszystkiem, trochę wzdycham, choć staram się o ile możności zawodzić triumfalnie na czele zadowolnionych chórów życiowych. Wczoraj jednak, wracając właśnie z dodatkowych zeznań, spotkałam Sitnickiego — wiesz, opowiadałam ci o nim. Jego zapędy w moją stronę miały nawet pewien wdzięk, bo od czasu do czasu nadawał im pozłotę jakiegoś idealnego rozmarzenia. Przez dwa wieczory czułam, iż byłam dla niego niebezpieczna, bo ową poezję brał na serjo i nawet ja musiałam, choć z żalem, zrezygnować z mego upojenia i (dobra duszka) powrócić nas oboje do równowagi. Uczyniłam to zapomocą wypróbowanego gestu. Zasłaniam oczy jedną ręką, drugą, trochę drżącą, daję jakieś nieokreślone znaki.
I mówię szeptem:
— Milcz pan! Nie wolno mi tego słuchać!
Zwykle odnosi to wręcz przeciwny skutek. Atak staje się silniejszy i bardziej wzmocniony. Wtedy ja z mej roli walczącej ofiary przechodzę w jawnie stojącą nad samą przepaścią. Zrywam się i wołam urywanym głosem:
— Idź! Idź!...
Rzucam się ku drzwiom sypialni, za któremi niknąc, odwracam się (bardzo ładną linją) i posyłam ręką pocałunek.
— Jest to ostatni — idź!...
I ginę — zamykając drzwi demonstracyjnie na klucz...
Scena taka doskonale robi. Indjanin jest wzburzony i niewymownie rad ze siebie, czując się niebezpiecznym. Ja jestem seine et sauve i mam znów pretekst do dalszego ciągnięcia stosunku. Zwykle bowiem witam indjanina, „jak gdyby nic“... i rozmawiam z nim obojętnie, siląc się jakby na wytworną grzeczność. Tem derutuję go zupełnie i podniecam do ponownej sceny, która nadzwyczaj szybko ma miejsce...
Dopiero w tej chwili opamiętuję się, że odkrywam przed tobą moje tajemnice. Ale trudno. Listu nie będę niszczyć, a potem szło mi o to, aby przedstawić ci mój ubiegły stosunek do Sitnickiego w odpowiedniem świetle. — Niestety! Piszę „ubiegły“, bo właściwie będzie to już ubiegła, uciszona rzecz. Czuję to doskonale. To tylko sprawdza, jak bardzo przeczucia moje się sprawdzają. Spotykam tedy Sitnickiego. Bardzo się rozzłocił, widząc mnie z daleka. Szybko spojrzałam do szyby wystawowej, czy jestem en forme i wyciągam rękę ruchem miłego kota.
— Zgadnij pan, skąd idę?
Halski powiedziałby bezczelnie: „z randki“. Sitnicki jednak przysłania oczy siatką rzęs i milczy.
— No... zgadnij pan!
Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/021
Ta strona została przepisana.