W każdym razie — po tamtej stronie brzegu panuje niepokój i wielki brak naturalności, ja zaś zachwycam się swoją własną zimną krwią i dystynkcją, którą przestaję czuć i myśleć, jak rozpassjonowana i na brzegu upadku (!) stojąca kobieta, a jestem jak ta, która nie wie nawet o istnieniu miłości namiętnej i jej czarujących skutkach.
Taki oto był stopień naszego piękna idealnego w stosunku moim do mego adwokaciny przed jego ślubem. Lubiłam te konferencje i przedłużałam je. Czy mam być szczerą? Obiecywałam sobie z jego małżeństwa wiele. Daję ci słowo. Sądziłam, że właśnie teraz nadejdzie chwila prawdziwego wzięcia się na smycz, że tak powiem, i wypromieniowywania ku sobie podwójnie wzmożonych chęci, przygwożdżonych niewolą. Tymczasem pan adwokat trzyma się bajecznie. Obstawił biurko fotografiami swej damy i spoziera ku nim, a od czasu do czasu poskakuje do telefonu, przepraszając mnie z godnością. Widzę, iż na jakie dwa, trzy lata należy pogrzebać go na wzór fakira i zasiać na jego grobie grzędę tulipanów. Niech spoczywa. A ja tymczasem, naturalnie zmieniam taktykę i bardzo się zajmuję jego żoną, podróżą poślubną, i to bez cienia jakiejś aluzji... tego... rozumiesz. Szybko zorjentowałam się, jak i co. Rozmawiamy na zimno. Komnaty Safony zamknięte na wielkie wrzeciądze.
Tylko mnie to nudzi.
I trochę nim pogardzam.
Bo — niby cóż to jest właściwie, co mam przed sobą?
Adwokacina.
Tak, Helu.
Rena.
Znów pytasz o Halskiego? Chcesz wiedzieć? Nie widziałam go. Przyczyna? — Oto wyjechał, rozumiesz mnie? Wyjechał do Warszawy. Dowiedziałam się o tem od Maryli, którą spotkałam wczoraj na ulicy. Zatrzymuje mnie i mówi: „Twój Halski wyjechał“. — Zrobiło mi się tego ten — rozumiesz.. o! ale bardzo mało. Ale zaraz odpaliłam: „Jakto — mój“? — Robię minę pełną godności. Nie lękaj się. Ja wiem, że należy nawet cień ze siebie strącać. I patrzę na nią — wiesz — temi mojemi niedobremi oczyma, któremi potrafiłam w ostatnich czasach uprzyjemniać panu Bohuszowi obiady rodzinne. Ona zmieszała się trochę.