skrzydłami parawanów szklanych, i udaję rozmarzoną. A w gruncie rzeczy myślę że ta romantyczna lalka z Namiestnictwa, o starannie obutych nóżkach i pachnąca konwalją, jest jakąś anomalją w dzisiejszych czasach ze swą „duszą poetyczną“, miłością nadziemską i brakiem wszelakich zapędów w stronę realną tego, co w pierwszej przedmowie Beyle nazywa podobnem do „drogi mlecznej“ na niebie, skupiskiem gwiazd mgławicowych i t. d. Patrzę na to młode Zakochanie i nie czuję tej melancholijnej satysfakcji w słuchaniu metafor, które doprawdy ze zdumiewającą swobodą sypią się ze świeżych ustek tego pół dziecka. Szkaradne podrażnienie nie opuszcza mnie. Przeciwnie, wzmaga się. Zapalone lampy, przyćmione abażurami, nadają szablonowy, ale rozkoszny półton dokoła. Przez uchylone okno widać czerń niepewną miasta i słychać jego konające odgłosy. Powoli wzrasta we mnie coś złego, budzi się jakiś demon. Chciałabym porwać to dziecko „z anielskiem obliczem“, w ubraniu pepita i rozszarpać na sztuki, tak, jak różę, która mnie zaczyna nudzić swoim zapachem. Gryzę własne wargi do krwi i dziwne... Helu... dziwne... potworne... Oto tam z kąta, gdzie widać ledwo ostre linje palm, ku mnie pełza namiętna twarz i słyszę niski, przyciszony głos, szydzący z subtelnych w tej chwili wywodów Alego — z powodu, iż rzuciłam mu na żer jego potrzebie metafor zdanie:
— Chcąc nacieszyć się swem sercem i kochać, trzeba być samotnym, lecz trzeba się rozpraszać, chcąc mieć powodzenie...
I głos ten i usta te, pełne, zmysłowe, barwy ciemnej wiśni, szepczą:
— Miłość?... cztery jej, pięć rodzaji? Szaleństwo! Jedna jest tylko pełna, doskonała, w której nie zabraknie ani jednego tonu...
I potem śmiech.
— Miłość Heloizy dla Abelarda.
I vice versa...
Świętej Klary dla Franciszka z Assyżu. Aniłowie klęczący i zapatrzeni w takich dwoje.
A nad nimi deszcz z gwiazd.
Więc czuję jakąś śmieszność, opełzającą mnie, i wołam z głębi duszy:
— Małżeństwo... ślub...
A twarz namiętna stygnie, usta koloru wiśni wydymają się z niesmakiem.
— Nie, urok ginie.
— A tak?
Wyprostowuje się. Ściągam brwi. W gardle czuję dławienie. Duma mnie rozsadza.
Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/040
Ta strona została przepisana.