— Kiedy bo...
— Ale oddadzą, oddadzą...
— Że tam trudno...
— Jedźcie tylko.
Czy udał, czy się złapał. Dość, że pojechał.
A za nim w ślad, w ślad...
Kto?
Ja!
— Ach! Co znowu.
Moja Hania, druga wyga, tylko nie zapijaczona — drugą dorożką, w której już na ten cel tkwiła od pół godziny.
Wprawdzie automedon Alego laski nie przywiózł, ale za to Hania wyrecytowała ulicę, dom, numer — wszystko najlepszej sorty i najbezecniejszego przeznaczenia.
I co ty na to?
I wiesz, jeśli mam być szczerą, to było mi tak, jakby mnie kto nagle zabłoconą ręką w twarz wyciął.
Takie uczucie.
I ciągle je czuję, ciągle.
A teraz twój list na dodatek. Czego chcesz właściwie? Sam Ali mi nic zarzucić nie może, bo przecież byłam najwyraźniej pogrążona w półśnie...
A gdy się zbudziłam, odepchnęłam go przecież od siebie.
Nie lękaj się. Ja to robię doskonale, arte. Gdybym nie umiała, nie puszczałabym się na ślizkie i niepewne rzeczy. Nie potrzebujesz mi przypominać, co jestem winna sobie i swojej godności. Ręczę ci, że gdybyś się ich spytała, każdy ci powie, że jestem kobietą bez skazy. Tylko na Boga! Czyż my, kobiety uczciwe, mamy być pozbawione już wszelkich przyjemności?
Nawet tych — przedwstępnych?
Rena.
Dopisuję dziś jeszcze te kilka słów, bo przyznam ci się, iż rano byłam tak oburzona na Alego, na ciebie wreszcie, że nie poznawałam sama siebie. Całe popołudnie przepędziłam w łóżku. Tak! Rozebrałam się i położyłam. Niby chora! Ślicznie wyglądałam cała w koronkach i okryta cieniuchnym, jedwabnym weneckim kocykiem, koloru fraise, pod którym zaznaczałam się jak posąg koralowy.
Przemknęła mi po głowie myśl: