koić. Jestem jak koń cyrkowy, który posłyszał znaną mu melodję polki. Znarowił się na chwilę. Lecz oto — polka. Wraca do ronda i zaczyna dreptać, tańczyć, przebierać nóżkami.
— I trzeba się tem zadowolnić!... — kończę z szerokim, szlachetnym gestem córy monarszej, którą wydają za mąż za drobne, nic nie znaczące książątko z krwi królewskiej.
Maryla oberwała ze zmartwienia koronkę u matinki.
— Idziesz już?
— Idę.
— Co będziesz robić? — pyta, ot, aby coś powiedzieć.
— Idę kazać się... szanować! — kończę, wychodząc — i mam bardzo ładne i efektowne „wyjście“. Żałuję, że nie mam widzów, bo i lokaik zniknął dyskretnie, sądząc z podniesionych głosów, mojego i Maryli, że „wielmożne panie się kłócą“.
I poszłam — do siebie.
Ach! Helu, na progu zastałam pokorny, obrzydliwy bilet wizytowy Kaswina. Zasunięty był w szparę drzwi. Było w tem coś niskiego, jakiś lęk, skradanie się psa, który wpadł do błota i czuje na sobie brud cuchnącej kałuży. Porwałam ten bilet w strzępy. Wpadłam do mieszkania, w którem aż zawyło czegoś pustką opuszczonych domostw. W pudełku, krytem przezemnie samą kretonem w kwiaty i wiązanym wstążką chinée o pastelowych barwach, mam cały stos fotografij. Jak hjena rzuciłam się na nie. Porwałam fotografie Kaswina i Halskiego i poszarpałam w kawałki. Gdybym się nie wstydziła, że dziecinnieję, byłabym przedtem przekłuła tym dwom podłym twarzom oczy szpilką od kapelusza. Ale i ten akt podarcia ich fotografij nie uspokoił mnie. Rozpętał raczej we mnie jakąś żałość, jakąś rozpacz...
W kapeluszu — jak byłam — rzuciłam się na fotel i zaczęłam płakać.
Ale nie płakać, Helu, tylko wyć.
Tak jest.
W tym półzmierzchu letnim, ja, śliczna jak lalka, ubrana jak cacko, subtelna, wykwintna, z inteligencją i kulturą prima sorty — wyłam.
Bez łez — tylko tak — w pustkę, w przestrzeń tam, gdzie niema nic, nic, nic...
Co się ze mną dzieje? Czy i ja zaczynam wiedzieć o tem, że mam tak zwane nerwy?
To byłoby fatalne. Kobieta nerwowa o tyle jest interesującą, o ile tę nerwowość udaje. Skoro naprawdę nerwy się w niej rozpętają, staje się tem, co ludzie tak wykwintnie nazywają — piłą.
Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/056
Ta strona została przepisana.