I przybrawszy wzrok Madonny, dodaje:
— Nie wyłączając pana..
Czuje, że go stropiła na chwilę. Jest szalenie rada. Ma ochotę porwać serwetkę i zacząć go bić nią po głowie. Jest to ordynarny jakiś odruch, który zbudził się w niej nagłą, zazdrosną falą. Z boku, z jakichś głębi pchnęło się ku niej wspomnienie tej jakiejś nieznanej jego kochanki, z którą spędził te długie tygodnie, w czasie których ona nawet płakała w osamotnieniu.
Lecz profil jej jest dziwnie piękny, choć trochę zaostrzony, a te oczy, nie patrzące na niego, drażnią go dziwnie.
Stara się być łatwym do ustępstw.
— Pani ma rację.
Jaką rację, dlaczego, nie wie. Ale zaraz z miejsca dawnym zwyczajem stara się szukać jej ręki, którą ona powoli, umyślnie opuszcza w dół. Chce z nią kontaktu, potrzebuje go. Musi wyczuć atłas jej skóry. Wie, że gdy się to stanie, opór, który w niej czuje od początku kolacji, zniknie.
Lecz oto staje się rzecz nieprzewidziana:
Rena rękę swoją cofa.
Nie dozwoliła mu nawet musnąć paznogci.
Tych długich pazurów pantery.
Położyła znów rękę na obrusie i jakimś skurczem dzikim wpiła te pazury różowe w obrus.
Patrzy na tę grę Halski i myśli?
— „Gdyby tak we mnie! W mój kark, w moją skórę!“
Przeszywa go dreszcz.
Wzięła go...
I pragnie jej.
Nagle porywa się dookoła stołu krzyk.
Ktoś drzwi otworzył. Wsuwa się mąż polityczny. Właśnie przyjechał z Wiednia. Ledwo wrzucił smoking, już jest na dole, stoi bowiem w Palace Hotelu. Witają go jak zbawcę wygłodzonego miasta. Czepiają się pretekstu, aby być także nietylko erotyczną bandą, zebraną tu dla flirtu. A potem wszyscy odwracają się ku niemu z jakąś przesadną, małomiasteczkową afektacją. I ujawniają tem po prostu brak spójni nawet w zakresie swej namiętności, celem której wyładowania się tu zeszli.
Mąż polityczny, wysoki, giętki, dostatecznie podwatowany tłuszczem, wita ich wachlowaniem ręki. Przybiera ton z maniery tych tam z wyższych stanowisk. Zdaje mu się w tej chwili, że jest naprawdę „figurą“. Wydyma klatkę piersiową i przybiera zagadkową maskę profesjonalnego dyplomaty. Nauczył się zdobić swe wygolone usta półuśmiechem, który jakoby, gnieździł w sobie mnóstwo fałszu i kłamstwa.
Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/075
Ta strona została przepisana.