Owa ślina moralna tych ludzi, wypełniających w tej chwili salonik Reny, zdawała się cofać i ginąć w czeluściach ich moralnych. — Gromadziła się, aby prawdopodobnie wybuchnąć z większą jeszcze siłą na odpowiedniem miejscu. Lecz w tej chwili zdawała się nie istnieć wcale. — Jeden Ali może nie dostrajał się do całości. — Podrażniony pięknością Reny, zazdrosny o Halskiego, wyczuwający prąd miłosny, drgający wśród tych dwojga, chwycił się zwykłego w tym razie, a trywjalnego środka, umożliwiającego zapomnienie. Pił za dużo i bez wyboru. — Świadomość jego zaczynała się mącić. — Do tej chwili jednak jego dobre wychowanie brało górę i nakładało cugle. — Błądził wśród par i snuł się za Reną, jak cień, chcąc się uczynić koniecznym i potrzebnym. Ona odsuwała go łagodnie mimo, iż wzbudzał w niej ciągle wstręt fizyczny. — Lecz w jego oczach dostrzegała ogniki małego zwierzęcia, gotowego do wniesienia dyssonansu z powodu niezadowolenia swych podrażnionych instynktów.
Unikała tego. — Nie wyrywała mu rąk obnażonych, do których lepnął w przejściach wargami gorącemi od nienasyconego, młodzieńczego pożądania. Tylko gdy czepiał się fałdów jej sukni, spoglądała na niego wzrokiem poskromicielki zwierząt. — Cofał się wtedy, gdyż był jeszcze na tyle trzeźwy, iż wzrok ten działał na niego. — Chmurnie tylko wtedy zwracał się ku Halskiemu, który w odosobnieniu, przy otwartem oknie palił papierosa.
Bo — Halski przyszedł. Jakkolwiek późno, ale przyszedł. To spóźnienie się miało w sobie coś z kokietki, która przybywa na bal ostatnia, aby wydać się tem świeższą w porównaniu z temi, które się już „opatrzyły“.
Wyczekał widocznie, ażeby febra oczekiwania przeszła u Reny w paroksyzm utraty nadziei.
Od progu zaraz zwarli się oczami. Uczuli oboje, że stoją dziś na polu walki otwartem i bez osłony. Oboje starali się być piękni najmożliwszą swoją pięknością. — Wydobyli wszystkie swe walory i poparli je siłą woli.
Ta siła woli przedewszystkiem objawiła się u Reny w takcie, z jakim zgasiła w oczach swych iskierki tryumfu na widok wchodzącego Halskiego. Zdawało się jej, że oto wpada w rozstawione przez nią sieci i że z sieci tych nie wyplącze się cało. — Obojętnie napozór, uśmiechając się zdawkowo, kącikami ust, powitała go. Lecz śledziła to pierwsze jego spojrzenie, aby wychwycić w niem ton zasadniczy jego dzisiejszej słabej strony, na którą uderzyć należało.
Gdy wzrok jego wbił się w jej oczy, głęboki i pytający, sądziła przez chwilę, iż, otrząsnąwszy się z pożądań „niższego
Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/095
Ta strona została przepisana.