Za tyle trudu, jaki zadała sobie, należało jej się coś więcej oprócz jego obecności. Czuła, iż ma na ustach jakieś słowa, że chce coś powiedzieć.
Wyzywała te słowa myślą, wyrywała je z głębi jego mózgu, który odczuwała przesiąknięty myślą o niej do najdrobniejszych zakątków.
I nagle dostrzegła gest, na który nie oczekiwała więcej.
Dyskretnie, szybko wyjął zegarek z kieszonki kamizelki.
— Mam jeszcze pół godziny czasu! — wyrzekł przyciszonym głosem.
Doznała pchnięcia w serce.
— Jakto?
— Do nadejścia pociągu...
— Pan... idzie?
— Tak — mój przyjaciel nigdyby mi nie darował, gdybym nie wyszedł na jego spotkanie.
Milczała chwilę, jakby zdławiona stalową ręką. Wreszcie wyrzekła:
— Niech pan idzie!...
Pochylił się ku niej.
— Ale... wrócę!
— Kiedy?
— Za dwie, trzy godziny... gdy oni wszyscy odejdą... gdy światła u pani zgasną!
Zbladła nagle, czując w sobie śmierć wszystkich swych nadziei.
— Pan oszalał? — wyrzekła banalnie, nie umiejąc na razie znaleźć słowa.
— Przyjdę, gdy pani pozwoli!
— Pan wie, że ja nie pozwolę!
Zapanowała chwilka milczenia, wreszcie on odparł tonem chłodnym:
— Nie wiedziałem o tem!
Ogarnął ją szalony gniew.
— Jakto? — Więc mimo wszystkie wysiłki z jej strony, aby pozostać dla niego w sprawie oddania się Niedościgłą — on osądził ją tak łatwą do zdobycia!
Odwróciła się ku niemu teraz całym korpusem i z wyrazem twarzy nieokreślenie hardym półgłośno zawołała:
— Ażeby mnie posiąść, nie należy chcieć wejść przez moją sypialnię.
Odparł spokojnie, lecz z pewnym, równie zuchwałym błyskiem w oczach:
— Ażeby chcieć mnie posiąść, nie należy chcieć zaprowadzić mnie przed ołtarz!
Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/099
Ta strona została przepisana.