ją w myśli, narzucając jej typ Halskiego, którego jej wszyscy przeznaczali fatalnie za kochanka.
Ona chwilę myślała usunąć się z tej gry, która była dla niej w obecnej chwili rzeczywiście niebezpieczną siatką. Nic bowiem zdawało się nie pozostawać w niej już ze zwracania się ku Halskiemu.
W jednej chwili stanął w jej wyobraźni okolony promieniami nienawiści. Chciała się zemścić za to podniecenie, które poniżało ją w jej oczach i za tę obelgę, która według niej błociła jej szatę gronostaja.
Zniżyła się do trywialności, sięgnęła nizko, chcąc tarzać miłość własną Halskiego w jakiemś obrzydlistwie, któreby równie poniżyło go w jego oczach, jak on poniżył ją przed chwilą.
Podczas kolacji pobieżnie zauważyła, iż lokaj, przysłany jej do usługi przez restauratora, u którego zamówiła główną część kolacji, był typem silnego, rosłego mężczyzny, z ludu, imponującego barami, prostolinijną twarzą i sokolemi brwiami nad równym, zgrabnym nosem. Oczy były czyste, błękitne, a zwłaszcza pociągający był wiosenny uśmiech drobnych ust, okalających białe, przepyszne, pierwszej sorty zęby. Całość była imponująca, taka od pługa, od roli, trochę ciężkawa, tyrańska, lecz bardzo normalna.
Przelotnie Rena jeszcze rzuciła wzrok na Halskiego, który wydał się jej więcej affiue, niż kiedykolwiek. Przez to samo jednak jakby wynaturzonym i nienaturalnym. Zdawało się, że doskonale mógłby przestać istnieć, a miejsce jago pozostałoby równie zajęte, jak do tej chwili. W spojrzeniu, jakie równocześnie z nią skrzyżował, gniew jej umieścił całą dozę przeogromną zarozumiałości, wyzywającej i świadomej.
— Ali, zadzwoń! — rzuciła niedbale.
Drzwi się otwarły.
Przypadek jej posłużył.
Wszedł piękny, jasnowłosy chłopiec, w zbyt dużym, trochę podniszczonym fraku. Lecz pod tym frakiem ciało było Discobola.
Pytająco otworzył błękity swych oczu i zwrócił je na Renę. Jakieś milczenie dziwne, ciężące zapanowało dokoła. Wszyscy odczuli obecność istoty, która, mimo niesprzyjające warunki rozwoju, potrafiła utrzymać główne cechy swej piękności prymitywnej. Pomimo wszystko, jeśli był tu typ wyższy, to właśnie on, ten chłop, prawie od pługa, nieoszpecony nawet na tandecie kupionym, ohydnym, karawaniarskim strojem. W uśmiechu swym świeżym, jakby skąpanym w rosie, przynosił ten typ istoty, która w rozwoju swoim doszła do gra-
Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/102
Ta strona została przepisana.