Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/103

Ta strona została przepisana.

nicy i poza tę granicę nie wykroczyła. Dlatego otaczała go i promieniała od niego ta bezwzględna prawidłowość, która w tej chwili biła i gniotła wszystkie wynaturzone i schorzałe typy kochanków, znajdujących się tam i wpatrzonych w to objawienie niezwyrodniałej i niezmarniałej jeszcze przez rozpanoszenie używalności istoty.
Z ust Reny padł wreszcie krótki, urywany rozkaz:
— Poodbieraj filiżanki od tych pań!...
Zbliżył się ciężkim krokiem. Pochylał się nad każdą leżącą na ziemi kobietą.
Uśmiechały się trochę głupio, będąc nieprzygotowane na taką brutalną grę. Oddawały mu swe kieliszki i tureckie filiżanki jakby z żalem, powoli jednocząc się w myśli zatrzymania go jak najdłużej pośród siebie. Było im tak, jak gdyby ktoś im nagle przypomniał, że są na łąkach dziwne kwiaty, które o porannem słońcu wydają ze siebie upajającą woń, a one nigdy tej woni rozkosznej nie zaznały i znać nie będą!
Mężczyźni powstali i jakby obrażeni, usunęli się koło fortepianu. Halski nie łączył się z nimi, lecz Rena czuła, iż rozumiał przyczynę jej postępku. Chciała go jednak jeszcze doskonalej zaakcentować.
— Mój typ! — wyrzekła, dobitnie wybijając jakby uderzeniem szpicruty ostatnie słowo.
— Typ niższy!... — padło od fortepianu.
— Możesz odejść! — zwróciła się Rena do lokaja.
Wyszedł cicho — i to było dziwne, to połączenie pozornej ciężkości z cichością stąpania, prawie kociego, lwiego rdczej.
Razem z jego zniknięciem, jakby czar prysł. Kobiety szukały wzrokiem swych mężczyzn. Już przerażały się na samą myśl obrażenia ich. Niewolniczo pełzały ku nim o przebaczenie.
Pierwsza zaczęła Maryla:
— ...Tak!... Ale inteligencja... rozum... dystynkcja...
Rena śmiać się zaczęła chrapliwie, nieprzyjemnie.
— Zdolności parlamentarne... Na razie jednak poraziło wam mowę.
Odwróciła się do Halskiego.
— Panu także!
Zdawał się być zupełnie spokojny.
— To było śmiałe, co Pani zrobiła.
— Nie sądzę. W każdym razie w rodzaju pana. Otwarte.
— Brutalne.
Niedbale przecięła: