— Trzymaj się! — rzuciła do siebie przez zęby. — Trzymaj się!...
W ten sposób, nawet trywialny, suggestjonowała się. — Wydobyła ze swych tajni drobne sposobiki pułapek kobiecych. — Szybko zerwała wprost ze siebie suknię i na cienki batyst koszuli narzuciła równie cienki, różowy, mięki jedwab peniuaru. — Z włosów wyciągnęła szpilki. Rozsypały się rudawą kaskadą po nagich ramionach. — Natarła kilkoma kroplami perfum piersi — zerwała pończochy, wsunęła meszty...
Była pod bronią.
Nadsłuchiwała od strony salonu. Posłyszała szept pokojowej — jakieś kroki — potem umilkło wszystko.
Powróciła do gotowalni, drżąc cała, podkreśliła oczy i zapaliła dwie świece w kandelabrze. — Ujęła w rękę kandelabr — zrzuciła z jednego ramienia peniuar tak, że odkrywała się jasna łuna cudownego ciała — i posunęła do drzwi prowadzących do salonu. — Za niemi wyczuwała każdym swym nerwem Halskiego. — Podniosła wysoko płonący kandelabr, spojrzała raz jeszcze w stojące, wielkie, biedermajerowskie zwierciadło i przeraziła się prawie swoją nieziemską, zjawiskową pięknością.
— Och! Tem lepiej! — myślała.
I otwierając drzwi, nie wiedziała, co ją wiedzie.
Nienawiść — czy... Miłość.
Półnaga, wonna, oślepiająca, stała przed nim, jakby ze snu ciężkiego, gorączkowego, porwana.
Z doskonałą, wirtuozowską komedją zapytała znanym głosem:
— Pan tutaj?
Lecz on, zbierając także resztki swego komedjaństwa — odparł:
— Nie chciałem kazać Pani dłużej czekać...
Zawachała się.
Miłość własna kazała jej wypędzić go natychmiast. Lecz — przezorność zwyciężyła. — Postawiła na stole kandelabr i napozór zupełnie swobodnie odparła:
— Znużyłam się oczekiwaniem i zasnęłam.
Ta odpowiedź odebrała mu trochę pewności siebie. — Czar blizkości jej ciała robił swoje. Co za przepyszna kochanka, bogata we wszelkie uroki delikatnego, prawie bezkrwistego ciała. — Usiadła na sofie, narzuconej bogato hafto-