Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/114

Ta strona została przepisana.

waną, perłową makatą. — Blade światło drżących płomieni świec ślizgało się wzdłuż jej kształtów, wydobywając na jaw coraz to inne piękności. — Oczy jej, tajemniczo przysłonięte, błyskały tylko od czasu do czasu nieuchwytnym wyrazem. — Szczególnie piękną była linia jej długich, smukłych rąk, które zarzuciła w tył głowy, ruchem uśpionej Psyche Castęldi’ego. Nigdy Halski nie podejrzywał nawet, że będzie tak piękną i powabną bez dodatków zwykłego stroju, w którym zjawiała się dotychczas przed nim. — Zawsze rozmawiał, jak szkodliwy dla kobiety jest ów „strój“ — i jak dużo tracą w miłosnych sprawach te, które nie umieją nosić swej nagości i włosów „rozczesanych“ — z odpowiednim wdziękiem. Lecz nigdy nie zrozumiał tej prawdy tak — jak w tej chwili.
Bosa, prawie naga, Rena była młodszą, świeższą, bardziej świetlaną psychicznie i cieleśnie — jeżeli tak rzec można. — Strząsnęła ze siebie naleciałości cywilizacji, oszpecające piękność triumfalną kobiety. — Odrzuciła precz swe tłumiki i przystroił ją czar jakby dziewczęcego wdzięku, który był zasadniczą pięknością, tak jak zasadniczą pięknością kobiet malarzy angielskich jest ten dziecinny wyraz, strojący niezwalczonem pięknem kobiety Leightona lub Rosethiego.
Odczuwał to doskonale Halski. I ogarnęła go bezwiedna radość. — To oczyszczenie piękności Reny — obiecywało mu pierwotność wrażeń namiętnych, które za jej pośrednictwem otrzymać zamierzał. — Chciał, aby w ich zespoleniu się nie było nic fałszywego, smutnego i sztucznego. — W tej chwili nienawidził sztuczność swoją. Drżał cały z chęci posiadania tej kobiety, jakby drżał w dzień upalny z pragnienia napicia się z krystalicznego źródła, które dostrzegł nagle wśród aksamitu traw.
Nie wątpił, iż odda mu się. Inaczej dlaczego z taką łatwością wyszła na jego spotkanie, tak szczerze obnażona i jakby niezdolna do walki. Wymienione zdania były jakby ostatnie skrzyżowania szpad w mdlejących rękach, które pragną wyciągnąć się raczej do uścisków rozkosznych pieszczot. — Milczeli oboje, jakby gotując się do jakichś ważnych, kapitalnych wrażeń. — Przyciszony, warczący tupot kół i kopyt bił o asfalt gdzieś bardzo daleko, wreszcie i to skonało. — Lekki wiatr poruszał żółtem światłem płonących świec. — Biel mebli nabierała dziwnego, fantastycznego wyglądu unieruchomionych szkieletów, oczekujących na mające się zacząć miłosne widowisko.
Halski osunął się na klęczki i tak przypełzał do Reny.
— Pozwól się kochać! — wyrzekł stłumionym głosem.
Na usta jej wykwitł zagadkowy uśmiech.
— Chętnie! — odpowiedziała.
To go cokolwiek zmieszało. — Przypuszczał, iż swoim