— Co piękne i podstawowe, nigdy z mody nie wyjdzie. Kwiaty mają zawsze tę samą woń, burza tę samą grozę tragicznego piękna, westchnienia miłosne ten sam dźwięk. — Voila!...
Patrzyła nań wyzywająco, on wzrok ten pochwycił.
— Co najsmutniejsze! — wyrzekł — to to, iż pani zdaje się, że pani triumfuje.
Czuła, że bronić się musi.
— Och! Triumf byłby tu nie w miejscu. Pan nie byłeś na serjo wzięty.
— Głupio, ale byłem!
— Cieszy mnie to. Za to ja nie byłam.
Pożałował swej koncesji.
— Śmiem wątpić.
Nagle uczuł się jakby znudzony tą całą przygodą. Wydało mu się, że depczą po jakiejś piaszczystej pustyni, z której niema wyjścia.
— Zresztą ma pani rację drwić ze mnie — wyrzekł szybko — gram w tej chwili śmieszną rolę. Stoję wobec zagadki — wobec kobiety, negującej cel, do którego stworzoną została...
— Czy być uwodzoną przez was jest celem naszego życia? — przerwała mu gwałtownie.
I jego ogarnął gniew.
— Tak! — krzyknął prawie — tak! To wasz cel i do tego jesteście przeznaczone na świecie. Skoro usuwacie się od waszej służby miłosnej, wytwarzacie sytuacje chorobliwe, nienaturalne. Oto my — rozmawiamy ze sobą jak dwoje belfrów, którzy się poróżnili o rzeczy marne i smutne. A przecież jesteśmy swobodni, zdrowi i moglibyśmy dać sobie wzajemnie chwile prawdziwego szczęścia...
Wzruszyła ramionami.
— Być może. Ale to ma w sobie coś niezwykłego. Podczas gdy owo „szczęście“ spotka Pan w w każdym kabarecie.
Tyle było w niej w tej chwili pogardy, iż prawie miała nad nim przewagę.
— I ręczę Panu, że Fryne... — ciągnęła — raczyła także dyskusją swych kochanków.
— Być może, ale Fryne potrafiła urozmaicać gdakania dyskusyjne...
Ukłoniła mu się bardzo po wersalsku.
— Żałuję... ale to przechodzi moje środki.
Jakaś dziwna zmiana oświetlenia, coś jakby niepokojącego zaczęło się przedzierać przez koronki firanek.
Ukazała mu okno.
Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/119
Ta strona została przepisana.