jej oddech. Porwało ją, Zniszczyło jej doskonałą pozę cierpiącej romantyczki.
Jak obłąkana usiadła na łóżku.
Poznała wrażenie owej nocy, wrażenie chwili, gdy giął ją w swych stalowych objęciach.
— Jezus Marja! — jęknęła — Jezus Marja!...
— Pani Weychertowa!
— ?...
— Czy prosić?
Rena chce powiedzieć nie, lecz sama nie wie, dlaczego odpowiada pokojówce, odsłaniającej story:
— Tak... tak...
Ciągnie ją zwierzęco, instynktownie do tej kobiety.
Zapomina nawet o „przypudrowaniu się“. Przytuliła się do poduszek, na drzwi patrzy łakomie.
Wchodzi Weychertowa. Jest dziwnie świeża, odmłodzona. Coś bije z jej twarzy, z jej całej postaci. Wyszlachetniała. Promienieje w swym białym płóciennym kostjumie, obszytym czarną wypustką. Głównie zmiana korzystna skoncentrowała się w jej oczach, które mają jakieś plusy szczęścia, jakieś resztki blasków niedomówionych, łaskotliwe i przymilające się prośby i triumfalną wieść zupełnego zadowolenia. Wszystko to Rena odczuwa w jednej chwili. Spodziewała się znaleźć Weychertową znędzniałą, pogrążoną w jakiejś szpetocie, wstrętną; natomiast ta wzmożona piękność, to wyszlachetnienie urody, ta kobiecość oszlifowana nagle najdoskonalej, uderzyła w nią triumfująco i przygniotła ją bez słowa, samą milczącą potęgą swoją.
Do piersi Weychertowa miała przypiętą przecudną, rozkwitłą różową różę. I twarz kobiety miała ten sam czarujący odcień, jakim płonęły delikatne listki kwiatu. Zdawać się mogło, że Weychertowa zdołała właśnie tej nocy zakwitnąć wszystkiemi czarami swej tajemnej istoty. Dyszała jeszcze przeżytą rozkoszą i wyżywała jej ostatnie promienie. Biło od niej to, iż miłosna ekstaza była dla niej obecnie sprawą pierwszorzędną i wszystko w jej istocie na razie było tej sprawie podporządkowane. Prymitywną kobiecością przepojone powstało w niej to, co było słodyczą i wdziękiem danym jej od natury. Głos jej rozdźwięczał się jakąś młodą tkliwością i miał giętkość równą jej ruchom budzącej się z objęć fauna rozemdlonej nimfy. Nic z burżuazyjnego prostactwa zdawało się nie po-