— Obecnie do niego powracasz?
— Tak — trochę...
Rozejrzała się dokoła. — Tu i ówdzie stały w wazonach dziwnej piękności azalje. Szczególniej jedna, gorąco żółta, ciekawa, oryginalna. — Weychertowa uśmiechnęła się do niej, jak do żywej istoty.
— Cudowny kwiat! — szepnęła.
Mimowoli Rena wysunęła się z łóżka, oczy obu kobiet zatrzymały się na delikatnych, gorąco pięknych bukietach.
Tutaj był teren, na którym każda kobieta spotka drugą z uśmiechem i przyjaźnią — teren kwiatów..
— Chciałabym znaleźć także takie azalje.
Lecz w sercu Reny zamiast gniewu powstał teraz smutek. — Nie chciała, aby ta kobieta i kwiaty jej wydarła i cieszyła się ich rzadką pięknością.
— Nie znajdziesz! — odparła sucho. — Azalje te sprowadził dla mnie mały Kaswin z daleka...
— A!...
— Tak! — Ja należę do tych kobiet, którym ofiarowują kwiaty.
— Ciekawe! Mówisz, że dbasz tak o opinję.
— Właśnie. Czy nie zmiarkowałaś, że kobiety, któremi się właściwie w głębi duszy poniewiera, nie obdarza mężczyzna kwiatami, choćby nawet była jego kochanką, — Pozwala najbezczelniej, aby sama je kupowała. Tylko dla tej, dla której coś czuje z uwielbień dalekich, przysyła kwiaty. Voilà!...
Zerwała kiść azalji i delikatnie posuwała ją po swych policzkach. — W długiej, cieniuchnej, batystowej koszuli, która zakrywała jej drobne stopki, z tym kwiatem w ręku — z całą falą włosów, spadających pękami po obu stronach policzków, była bardzo wdzięczna, rasowa i estetyczna. — Weychertowa w swym pancerzu, wygorsetowana — z talerzem olbrzymiego kapelusza na głowie — malała, robiła się jakaś bardziej trywialna, pospolita — z cechą wzbogaconych mieszczanek. Postacie ich odbiły się w lustrze — przedzielone białym stoliczkiem, na którym stał wazon z azalją. — Rena, tak stojąc, odzyskała swą wyższość fizyczną i poczuła się trochę pewniejszą w terenie.
— Bądź zdrowa! — wyrzekła Weychertowa nagle jakby zmieszana. — Może przyjdziesz dziś po obiedzie do cukierni, na planty?
Lecz Rena skrzywiła się pogardliwie.
— Och! Nie!...
— Podobno będzie grała dziś muzyka wojskowa.
— Winszuję hołocie zachwytów...
Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/156
Ta strona została przepisana.