chowała w całości swe słupki. Osiemnasty wiek, trochę zmanierowany, zamiast dawać schronienie jakiej parze, zbiegłej z Embarquement pour Cythère — był obecnie mieszkaniem pijaka szewca i wiecznie ciężarnej praczki.
Rena przeszła mimo, nie słysząc głosu murów, oznajmiających z rozpaczną melancholją swą niedolę. Szukała wzrokiem okien gniazda Weychertów.
Znalazła je.
Świeciło się tylko w kuchni i w dziecinnym pokoju zaledwie dostrzegalną była smuga nocnej lampeczki. Na ganku, obiegającym piętro, wisiały jakieś białe płachty. Rena z ironją przyglądała się tej odwrotnej stronie medalu.
— Zaiste — pociągające!... — pomyślała.
Nagle ze schodów kuchennych, przez czeluść cuchnącej sieni nadleciała na dziedziniec niańka Weychertów. Poznała stojącą na środku dziedzińca Renę i zatrzymała się.
— Całuję rączki wielmożnej pani! A naszej pani niema w domu.
— A!
— Wyszła pani, jak się ściemniło.
— Może... do kawiarni.
— Nie! Pani się nie ubrała. Poszła pani bez gorsetu i w matince pod płaszczem. Tak gdzie...
Rena uśmiechnęła się z przymusem.
— Tak gdzie... zapewne.
Czuła, że powinna coś dodać.
— A... dzieci zdrowe?
— Zdrowe, tylko najmłodsze coś kaprysi. Ja idę do sklepiku po mydło.
— A... pan redaktor? Czy wrócił?
— Nie! Właśnie pani nam mówiła, że gdyby pan redaktor prosto z kolei przyszedł, to niech poczeka w salonie, bo pani przed szperą wróci.
— A... tak.
— Tak! Całuję rączki!
Poleciała. I Renie drugorzędnie przyszło na myśl forsowne porównanie wielkiego podobieństwa tej rozmamranej dziewki z Weychertową.
To samo bogactwo przelewającego się ciała z różowym odblaskiem i rzadkie, trochę kręcone włosy płowe, o barwie włosów chłopskich dzieci. Przytem wybałuszanie oczów i niewyraźny, przeciągliwy głos, szarpiący ukryte zmęczenie nerwów...
Powoli powróciła do dorożki i wsiadła do powozu. Teraz była pewna, że Weychertowa jest u Halskiego.
Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/172
Ta strona została przepisana.