— Poszła bez gorsetu w matince... — bezwstydna!
Mimowoli rzuciła dorożkarzowi słowa:
— Jedź, gdzie chcesz...
— Na spacer?
— Tak!
Dorożka potoczyła się wolno w zamiejskie strony. Rena zbierała dokoła siebie fałdy płaszcza, otulała się jakby lękając się, że ktoś z przechodzących dojrzy, iż ona jest także bez gorsetu i w matince. Nie chciała mieć nic wspólnego z tą tłustą kobietą o rzadkich włosach, która wybiegła z cuchnącego kuchnią i dziećmi domu, aby spieszyć poza gorąco złotą zasłonę i tam oddawać się upojeniom leniwej namiętności. Zbierała tak swą wyniosłość i dawną pruderję, jak te fałdy jedwabiu i otulała się niemi. Lecz — niestety! Były to próżne wysiłki. To, co dawniej przylegało do niej ściśle, jak ulubiona przez dogaressę szata domowa z purpurowego, dostojnego, miękkiego brokatu, nadająca postaci wyniosłość pyszną i dumę niedostępnej istoty, przebywającej na ołtarzu wyciosanym z krwawego, płonącego rubinu — zdawało się być podartemi strzępami, rozwianemi na deszcz i mgły. Do ołtarza tego, który był tak niedostępny, iż wzniesiono go, nie rzuciwszy doń złotych schodów, po których wedrzećby się można z wyciągniętemi i drżącemi od żądzy rękami — jakaś świętokradzka dłoń dostawiła ordynarną drabinę. I teraz mógł każdy, byle pierwszy lepszy przechodzień, dojść i zedrzeć kawałek szaty Skromności z ciała Reny, a ona bronić się nie umiała, bo straciła moc udawania i fałszu, które były tak potężne, bo latami całemi w nią wrosłe, iż stanowiły pancerz, o który rozbijały się do tej pory wszystkie wrogie zabiegi zmysłowych zakusów, przychodzących z zewnątrz.
Lecz oto nadeszła chwila, w której od wnętrza Reny szły pędy, mające w sobie te same tony pożądań, jakie biły ku niej z zewnątrz. Napróżno welony idealności, liryczne podniecania przywołała Rena do pomocy. Pieśń zmysłów, płodna i boska wielkim hymnem niestłumionym płynęła, głusząc marne, ludzkie, egoistyczne, drobiazgowe skrzekoty. Od wnętrza budzącej się namiętności Reny odpowiadało już echo, mające ten sam ton triumfalny, głuszący wszystko, nawet tragiczne, cmentarne podzwonne.
I choć na ustach Reny, pędzącej tak w powozie poprzez usypiające przedmieście, wśród konających powoli okiennych świateł — sardoniczny uśmiech wykrzywiał zbielałe wargi i dominującą myślą były pogardliwe, ironiczne zestawienia subtelnego doboru zasłon, a prawdopodobnie całego interieur Halskiego, z tłustą, rozlaną cielesnością jego trywjalnej ko-
Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/173
Ta strona została przepisana.