chanki — to w głębi, w jej sercu działy się walki ohydne — jakieś narodziny i równocześnie śmierci rzeczy nieznanych, tragicznych.
I co najgorsze — niezwalczonych.
Na drugi dzień czas był od wschodu słońca jeszcze więcej słoneczny, jeżeli to było możliwe w tem sercu lata, uśmiechniętem i szczerem.
Pokojowa zapomniała zapuścić story okien sypialni Reny i promienie słoneczne całować zaczęły znużone, zamknięte powieki młodej kobiety.
Rena obudziła się pod tym pocałunkiem, nagle, prawie rzeźwa i odrodzona. Leżała przez chwilę nieruchoma, poruszając szybko powiekami, a rzęsy jej biły delikatnie o jej twarz, łaskocząc ją, ledwo wyczuwalnie. W tej subtelnej pieszczocie było tyle czystego i miłego wdzięku, że Rena uśmiechnęła się mimowoli do samej siebie z lubością. Wrażenia wczorajsze kłębiły się gdzieś w oddali. Nie chciała się zwracać ku nim. Miała uczucie, jakiego doznawać zwykła, gdy wróciwszy z jesiennej przechadzki, zrzucała ze siebie zbłocone, amerykańskie buciki i naciągała wyłożone delikatną irchą domowe pantofelki.
Wrażenie jakiejś świeżości spotęgowało się, gdy opuściła pościel i szybko zaczęła kąpać się i ubierać. Miała dziś właśnie stawać w konsystorzu i przypominała sobie swoją pierwszą tam „wizytę“. Ubierała się wtedy czarno — sądząc, iż tak należy.
Lecz dziś — odepchnęła od siebie te posępne kiry. Wyciągnęła rękę ku spokojnym, pastelowym tonom płóciennej sukni letniej. W barwach szukała uspokojenia. Czuła, że ten ton przedziwny, lawendowy, jakby spłukany i niepewny, powinien ją otoczyć wykwintnym odcieniem swoim. I gdy to czyniła, przyszło jej na myśl, że Halski tak wielką cenę przywiązuje właśnie do barw i że z gorącego, roztopionego złota uczynił ukochanie swoje.
Lecz jak zimę natrętną, odepchnęła od siebie myśl owej złocistej zasłony, która zaczęła wypełniać natrętnie jej powieki nocną wizją, widzianą w przelocie.
— Co mi do tego! Co mi do tego!...
I heroicznie użyła wielkiego środka, który zaczynał się jej udawać.
— Bałwan! — rzuciła półgłosem.