Trywjalnością — chciała zabić jakąś tajemniczą piękność zjawy...
Gdy ubrana kierowała się ku wyjściu, szła energicznie — stawiając silnie, a zgrabnie nogi — jakby czuła się w prawie — ona właśnie — zajmować przestrzeń głównego, życiowego gościńca.
Była tak ładna w tych błękitach i podnieceniu, że przechodnie oglądali się za nią. Widziała to i podawała to dumie swojej, jako mającą ją nasilić strawę. Nie chciała bowiem przypisać owego zainteresowania urokowi wdzięków kobiecych, który ją otaczał. Lecz — przeciwnie — sądzić chciała, że to ta nieprzystępność, ta wyniosłość ołtarzowa, poraża niejako i zdumieniem kornem przejmuje patrzących na nią...
— Te zwierzęta czują we mnie, kim jestem, w porównaniu z niemi. Zszargane brudem stado dziwi się, że istnieją jeszcze kobiety, mogące żyć w innej, niż oni atmosferze. — Bydło!...
Przeżegnała się demonstracyjnie, przechodząc mimo kościoła. Doleciał ją głos organów, który nagle sprawił jej dziwne, fizyczne nudności. Na wejście do kościoła zdobyć się jednak nie mogła. Szukała przed sobą wymówki w spóźnionej porze. Szybko wpadła do kamienicy, w której mieściły się biura konsystorza. Na kurytarzu zatrzymała się i chciała się zapudrować. Cóż stąd, że miała do czynienia z księżami? Zawsze — byli to mężczyźni. — Lecz wyniosłość cnotliwa, w którą się dziś od rana przyoblekła — zakazywała jej popadania w te drobnostki.
Stała na szerokim kurytarzu, oddychając wonią świeżo wymytej podłogi. — Wreszcie — siła nałogu zwyciężyła.
Upudrowała się.
Z miną skromną, lecz wyniosłą, weszła do pokoju. Spodziewała się zastać zgromadzonych, jak poprzednio księży. Lecz czekał na nią tylko jeden, jakiś młody, mizerny księżyna — który nie patrząc na nią — boczkiem wybiegł z sali, rzuciwszy cichym, jakby zdławionym głosem:
— Zechce Pani poczekać!
Usiadła na ceratowej kanapie i nagle, dziwnie — bez żadnej przyczyny porwał ją straszny, beznadziejny smutek, graniczący z rozpaczą. Wszystko rozpadało się w gruzy i waliło się. Jakiś cmentarz opuszczony i ona na nim zabłąkana.
W ogrodzie, za oknem, szczebiotało ptactwo i zieleń przysłaniała powietrze. Cisza ta, przecinana tylko drobnem ćwierkaniem, niosła ze sobą właśnie tę beznadziejność, bo przywodziła mimowoli na myśl kruchość drobiazgów, pustych i ża-
Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/175
Ta strona została przepisana.