akt ślubny — lub rozwodowy danych dwojga — lecz nie było potęgi, która mogłaby czasem taki akt obalić lub taki rozwód unicestwić. Materjalne dowody tej siły, kładącej straszną, niezwalczoną dłoń na serca, dusze, ciała ludzkie, na odruchy naturalne, często w założeniu o wysokiej szlachetności, a zawsze proste, logiczne i szczere — były tu, namacalne — milczące — z pieczęcią jakiejś tajemnicy — w drobniuchne formy ujętej.
Tam — gdzieś — w oddali, tysiące, krocie istot pławiło się we łzach furji, nienawiści — uczyło się kłamstw i zdrady, szarpało się na strzępy, żując w bezsilnej wściekłości własne życia. Były te krwawe, tragiczne nieporozumienia alkow małżeńskich zupełnie naturalnem następstwem pastwienia się nad instynktami życia i gloryfikowania tegoż pastwienia się. To znęcanie się było poprostu zniewagą owego Boga, w imię którego pętano najszlachetniejsze i najmocniejsze strony natury człowieczej. Samo przyjście na świat już było fałszywie rozpoczęte i stawało się pierwszym tonem w obłudnym akordzie, którym nadal życie całe rozśpiewać się miało.
Znieprawiano wynik upojenia, podciągając go pod nazwę obowiązku, stolerowanego i usankcjonowanego jedynie musem przedłużania rasy. Obowiązkowo płodzone dzieci wnosiły ze sobą nudę przeklętą — nudę chwili, która je poczęła. Nuda ta, podszyta fałszem i kłamstwem, tworzyła podścielisko, na którem miała się doskonalić dusza rasy.
Wieczny i zawsze spłowiały sztandar pożytku społeczeństwa — wydarty ze ślubnych szat półślepych oblubienic, powiewał na świątyni Życia — której okna, te od słonecznego południa, zatkane były szczelnie wiechciami ze słomy i kłakami z waty. Wszystko, co chciało modlić się na jasnej przestrzeni łąk, zasianych rozkochanemi w sobie kwiatami, zapładniającemi się wśród kryształów powietrznych pszczołami, śpiewających dla siebie nieślubnemi parami ptaków — wszystko to zostawało zniwelowane, zdruzgotane i krwią ociekłe, padało pod gradem kamieni, ciskanych opuchłemi dłońmi skryto-grzeszników.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
I wszystko to nagle wytrysło przed oczy Reny z przerażającą siłą, jak nagle mgłę górską przerzyna złoto jaskrawe cichych, bezgromowych błyskawic.
— Oszukano mnie! — wołało wszystko w niej — oszukano! Wpadłam w zasadzkę. Jak idjotce, kazano powtarzać rotę przysięgi, którą słyszałam po raz pierwszy — i powtarzałam ją. Obecnie, kosztem szykan i grymasów, unicestwiać mają to wszystko i wracać mi tak zwaną „wolność“. Jakąż jest ona