I... pocałowała ją.
Poczem powoli — wyszła na ulicę.
Koło redakcji — Rena zwolniła kroku. — Mimowoli przyszedł jej na myśl redaktor „od Weychertowej“ — jak popularnie nazywano wielbiciela Maryli.
— Czy powrócił? Kiedy? — Czy może co się dzieje z jego kochanką...
Na dole były biura administracji.
Wstąpiła.
— Czy pan redaktor naczelny wrócił z Zakopanego?
— Jeszcze wczoraj...
— A... tak!...
— Czy pani życzy sobie widzieć się z nim?
— Tak!...
Nie życzyła sobie wcale — lecz mimowoli odpowiedziała „tak“.
Świdrujące oczy administratorki przeszyły ją do głębi.
— Wyszedł... ale oto papier, pióro, może pani napisze...
Podsuwała narzędzia tortury, na brudną, zniszczoną pułeczkę. Lecz czyniła to z ironją — przeczuwając w Renie raczej erotomankę, niż grafomankę.
Rena machinalnie pod tym wzrokiem napisała:
— Czekam na Pana dziś, nad wieczorem.
I dodała.
— Pilna sprawa.
Włożyła kartkę w kopertę. — Ręka administratorki pochwyciła list.
— Oddam do własnych rąk.
Porozumiewawczo spojrzały na siebie.
Wielka konfraternia kobieca zamieniała masońskie znaki.
Rena wyszła.
Siadła do tramwaju.
Obojętnie zasunęła się w kącik. Nie spojrzała nawet w lustro.
Konduktor przesunął się koło niej, nie widziany, odbierając monetę.
Minęły te czasy, gdy zaśmiewała się, denerwując go dotknięciami palców na dłoni.
Wstręt wzbudzały nawet w niej wspomnienia tych „zabawek“. erotycznych.
— Czy to możliwe, żebym się dopuszczała czegoś po-