żądzy w Renie, która chciała z dumy zrobić jedyną namiętność swego życia.
Nawałnica, z jaką zwalała się na nią żądza cielesna, czyniła wrażenie jakiejś nadprzyrodzonej, żywiołowej mocy. Nie była to ciekawa nowość, którą kobiety przyjmują z dreszczykiem zadowolenia, lecz było to tajemnicze, potężne odczucie, groźne i szarpiące przepowiednią upadlających faktów. I sama pewność, że stać się to musi, sprowadza prawie obłąkany nastrój i nawodzi jakby mgłę nieświadomości, w której poruszają się czyny, gęsta, dążenia danej kobiety.
Pierwszym czynem takim Reny było właśnie to wysłanie listu do Halskiego i sposób, w jaki przyjęła jego odpowiedź. Jedno tylko wirowało w jej umyśle:
Mus zobaczenia go.
Odziała się w swoją białą sukienkę płócienną i nałożyła na głowę panamę.
Zaniechała zwykłych kokieteryj — włosy upięła nizko i gładko. Zaledwie podfryzowała je żelazkiem. — Bez śniadania wyszła na puste jeszcze ulice.
Chłód ten i pustka oprzytomniły ją. Stanęła pod jedną z kamienic i tępo wpatrzyła się przed siebie. Usiłowała nadać jakąś dyrektywę swym krokom. Przypomniała sobie, iż Halski pracował czasem rano w bibliotece publicznej.
Przypuszczała, iż jest tam już, a jeśli go niema, może nadejdzie. Bokiem chodnika, pod kamienicami iść zaczęła, jakby skradając się na czyn jakiś karygodny i zbrodniczy.
Oślepiający blask upalnego ranka rzucał jej skrzące płaty prosto w źrenice. Nie wzięła parasolki w zmieszaniu, z jakiem dom opuściła. Przechodnie ją potrącali, ona szła, zwalniając kroku w miarę zbliżania się do biblioteki.
I nagle stanęła.
Rozpoznała nagle szare cielsko bibliotecznego gmachu i las prętów żelaznego otoczenia. Ponad nią zwieszały się jasne, młode, wesołe, olbrzymie bukiety płaczących akacyj.
Trochę cienia i chłodu orzeźwiły ją. Wiatr poruszał delikatnie cienkiemi gałązkami, niosąc ze sobą jakieś subtelniejsze, miłe wrażenie.
Rena usiadła na murku, z którego wystrzelał las owych prętów, zakończonych złoconemi ostrzami dzid. Ręce jej opadły wzdłuż ciała. Zamknęła oczy. Chwilę była zupełnie zmożona i podatna do wszelkiej ofiarności...
Zdaleka zaturkotały koła dorożki i znów ucichły; potem rozległy się kroki mężczyzny i te zbudziły Renę, przypominając jej brutalnie rzeczywistość. Podniosła się ciężko i zajrzała przez ogrodzenie. U wejścia o monumentalnych, ciężkich kształ-
Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/190
Ta strona została przepisana.