że wyciągną się nasze pięści rozpacznie, a zdejmie nas obłędna trwoga nad tem, w czem żyć musimy. Raz jeszcze powtarzam, olśni nas prawda — że nie żądać od tej, którą od pierwszej chwili okaleczono i zażądano, by nietylko przyjęła swe kalectwo, lecz padła przed niem w ekstazie — nie żądać od niej ukochania Prawdy i zrozumienia jej. Oplwany jest ten sztandar codziennem jej kłamstwem, targany powoli na strzępy i rozrzucany na nicość. Zeszyto na nim dwa słowa:
Erotyzm i Etyka...
I oto, sięgając i wydzierając ku sobie jedno, kobieta szarpie i niweczy drugie. Bo te dwie potęgi mają dość sił żywotnych, aby istnieć same i wykarmić ludzką egzystencję. Połączone razem, zagryzą się i będą mimo wszystko zagarniały pod swe szpony daną indywidualność. I tak wlec się będzie ciągła, wieczysta tragedja — bez wyjścia, bez ratunku, dopóki nie runie przekleństwo fałszu i jego bezecne, bezczelne Królestwo!
Któregoś ranka zjawił się w mieszkaniu Reny adwokacina.
— Pan powie? — zapytała, nie patrząc nawet na niego.
— Chciałem donieść pani pierwszy o ważnej nowinie...
— Cóż się stało?
— Mąż pani zachorował w handelku śniadankowym. Przywieziono go do Sanatorjum.
— A!...
— Wobec tego może wstrzymać dalsze popieranie rozwodu?
Rena miała ochotę, a przynajmniej czuła, że należy zapytać, czy rzeczywiście tak źle z Bohuszem — lecz zasunęła się w jakąś pogardliwą obojętność.
— Niech pan robi, jak zechce! — odparła znudzonym tonem.
Zaczął jej opowiadać, jak pan Bohusz w ostatnich czasach zapijał się elegancko — jak codziennie szampany, koniaki i inne trucizny gładko przesuwały się do jego organizmu — jako on sam widział pana Bohusza w handelku dobrze podciętego i produkującego się przed bandą roztańczonych przed bufetem gości — sztuką zapalania papierosów w kieszeniach marynarki — jako dawno lekarze przepowiadali...
Monotonnym głosem obwieszczał wszystko, a Rena, zaszyta w fotel, myślała — jak wstrętnym kochankiem byłby ten