z niemocy i braku zupełnego siły. Milczenie, które przed progiem było dla niej konieczne, tu zaczęło ją zmagać bezlitością. Bezradna, ociężała, czuła się jakby na pręgierzu, na jaśni dywana w jasno kasztanowe liście i wśród rzadkich postaci mebli o rudem, lśniącem odrzewieniu. Gdzieniegdzie migotała złotawa łyżka, jakiś gwóźdź. Bolały ją te blaski, szydziły z niej zadomowieniem się swojem. Jak zbite zwierzę, odwróciła konające oczy ku niemu. Stał nieruchomy, pilnie w nią wpatrzony. Zdawał się rozbierać coś w niej, w jej postąpieniu, robić jakiś obrachunek. Nie było tylko w jego twarzy zdziwienia ani śladu. Widniały stąd dwie możliwości. Albo przypuszczał, iż tak się stanie napewno, albo sądził, iż rzecz cała zajdzie prędzej lub później. Zdawała się, według niego, przychodzić za prędko.
To jedno tylko drgało mu w niecierpliwem trochę podniesieniu kącika wargi. Zresztą kurtuazja wyczekująca przejąć zdolna śmiertelnym dreszczem rozpaloną istotę kobiety.
I jakieś spojrzenie, powleczone mgłą, jakby gotowe i zastygłe w wieczystem uwodzeniu i przywleczeniu sobie do nóg.
On był nasycony i przesycony. Wolno mu bowiem było sięgać i wyciągać rękę.
Ona — konała z głodu...
Więc łatwą tu była rola wyższości i zrozumiałe przyczyny.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
I tak to trwało, a wlokło się jakiemiś wiecznościami — aż ona pierwsza, drżącym, zmienionym, brzydkim głosem spytała:
— Pan mnie nie pyta... dlaczego ja..
Zrobił wytworny gest. — Dyskretny był, szanował przyczyny.
I ta dyskrecja nie opamiętała jej.
— Bo... bo...
Przetarła ręką skroń.
— Myślałam, że pan nie jest sam.
— ?...
— I... tak... umyślnie...
Już nic więcej nie umiała ze siebie wydobyć — tylko to głupie i płaskie „umyślnie“...
On jeszcze milczał.
I teraz ją to wzięło, ale tak, iż podcięło jej nogi zupełnie i fizycznie zwaliło ją. — Nie patrząc, osunęła się na jakiś fotel, obrzucony złotawą, perską materją. Ciemny szafir mieniący jej płaszcza, połączył się szczęśliwą kombinacją bogatych barw. Głowa jej zaciężyła znużonym, prawie bezprzytomnym wyrazem