I ten szczegół, zamiast ją przejąć odmiennem uczuciem — ujął ją.
— Dobranoc!
Wpiął się na stopień powozu.
— Dobranoc!
Szukał jej ust. Nie odmówiła mu.
Podała je — choć martwe.
— Dobranoc!
Rozjechali się. Za kilka minut Rena weszła do kamienicy, w której mieszkała. Miała ciągle pustkę pod czaszką.
— Nie wiem nic! Nic! — myślała. — Ach, o niczem myśleć nie chcę... nie mogę!...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Zadzwoniła i zdziwiła się, że natychmiast jej otworzono. Przedpokój był otworzony. Pokojowa ubrana.
— Nie śpicie? — zapytała, dziwiąc się dźwiękowi swego głosu.
— Tu jest ktoś, kto czeka na panią — odparła służąca, zdejmując z niej płaszcz.
Cisnęła się cała strwożona. Jedna myśl ją przejęła: To Halski! — I równocześnie pragnienie ucieczki — ucieczki za jakąbądź cenę.
Służąca złożyła ręce.
— Proszę Jaśnie pani się nie martwić, to już tak Pan Bóg chciał.
Zatrzymała się, nie rozumiejąc.
— A ten mówił, że mu Jaśnie Pani kazała czekać!...
— Ja?
— Tak — jest w salonie już ze dwie godziny.
Otwiera drzwi i Rena zdaleka widzi jakąś nieznaną postać, siedzącą na tle draperji, zasłaniających drzwi sypialni.
— Nie Halski!
Wchodzi do pokoju. Służąca cofnęła się i zamknęła drzwi. Boczna lampka elektryczna, matowa, rzuca ukośne światło na siedzącego nieruchomo człowieka, który, z głową opuszczoną, na piersiach, spał.
Skurczony był i zebrany w sobie. Tylko ręce długie, białe, ułożył na kolanach formą, jaką układają ręce spensjonowani urzędnicy, skromni księża — lub nawykli do poczekalni lekarskich chorzy. Głowa, silnie spuszczona, dawała mało dostrzegać trójkątnej, widmowej twarzy. Była ona Hoffmanowska, coś z poza silnie zamurowanej ściany — twarz o lotnych spojrzeniach upiora, lub opuszczeniu powiek cmentarnego anioła.