Nie był to człowiek już zupełnie z tego świata. Był on jakby częścią, jakby przedblaskiem czegoś, co ma być wyjaśnieniem naszem, a mimo to staje się zapadaniem w jeszcze większą grozę i czerń.
Powiało odeń trupem i śmiercią.
Ne tle białych draperyj przypadł jak zwinięty, skulony nietoperz.
Rena wpatrzała się weń uparcie.
Chłonęła go po prostu. Wydarł ją z apatji, istniał niezaprzeczony, mimo widmowego piętna. Istnieniem tem i ją do istnienia zmuszał.
Wyczuł jej wzrok. Otworzył oczy. Chwilę patrzył w nią zuchwale jakoś, wyzywająco. Miał wielkie, szare źrenice. Jakby ją ogarniał i jakby widział jeszcze coś poza nią.
Lecz przygasił w sobie ten wzrok i podniósł się uniżonym gestem.
— Łaskawa pani raczy wybaczyć, że ośmieliłem się...
Mówił cicho — dziwnie cicho — specjalnem sciszeniem.
— Kto pan?
— Przedsiębiorstwo pogrzebowe przysłało mnie. Lękałem się, że mnie uprzedzą konkurenci, więc użyłem fortelu.
— Przedsiębiorstwo pogrzebowe?...
Na twarz Reny wystąpiła gwałtowna bladość. Zapomniała, iż może być związana jakkolwiek z ludźmi, którzy umierają, których kładą do trumien, którym się kupuje groby...
— Pan? Dlaczego do mnie?...
— Ach! Łaskawa pani nie wie?
— O czem?
— W sanatorjum mówiono mi, iż zawiadomiono nad wieczorem łaskawą panią o śmierci jej małżonka!
— Umarł?
— Po obiedzie. Były to jakieś wrzody mózgowe... przyczyniły się rozmaite inne powody...
Zapadła długa cisza.
Nie modlił się w tej ciszy nikt — nie łkał nikt — nie prosił zmiłowania, ani spoczynku.
Coś było więcej, niż żałobnego, coś więcej, niż biło w dzwony cmentarne.
Była wielka lodowa pustka. Była nicość...
Groteskowa figura agenta przedsiębiorstwa pogrzebowego traciła swe charakterystyczne cechy.
Był sługą Nicości — był odźwiernym nieogrodzonej lodowej pustki, cmentarzyska, z którego mur rozsypał się w gruzy.
— Pan niech odejdzie!... — wyrzekła wreszcie Rena.
Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/230
Ta strona została przepisana.