Skrzywiła się i uśmiechnęła.
— Proś do salonu!
Przeszła mimo lustra i nie poprawiła włosów, nie upudrowała się.
— Ho! ho!... — pomyślała, konstatując ten fakt z pewnego rodzaju respektem dla samej siebie.
W salonie zastała Halskiego. Stał na środku, trzymając w ręku panamę.
Odrazu zauważyła, że był wyjątkowo źle ubrany. Miał garnitur z surowego jedwabiu, widocznie źle wyprany w chemicznej pralni. Spodnie były za krótkie i pięły się ku górze, to samo i rękawy. Kamizelka marszczyła się — kołnierz tworzył chomonto. W dodatku Halski miał wygląd człowieka, który jest jakiś niepewny siebie i strawiony gorączką. To wszystko nie trzymało się razem i osłabiało wrażenie.
Odrazu rzucił zdanie:
— Pani jest wdową!
Skinęła głową.
— Od kiedy?
— Od wczoraj wieczora.
— A gdy pani była u mnie, czy wiedziała już pani o tem?
Wyprostowała się dumnie.
— Co za pytanie? Gdybym wiedziała, czyż byłabym u pana?
Spojrzał na nią trochę zdumiony, trochę zderutowany.
Nastąpiła chwila milczenia.
Nie prosiła go siedzieć. Stała w oddaleniu i jakby obca.
On podjął nareszcie:
— Życie pani teraz zapewne ulegnie zmianie. Jest pani wolną, przyszłość przed panią.
Zrobiła niewyraźny gest ręką. Trochę ją to gniewało, iż on mówi o tej przyszłości.
— Życie jest wielkim względem pani dłużnikiem — ciągnął dalej. Winno jest pani wielkie odszkodowanie. Całą moc radości dozwolonej, cichej i spokojnej, do której pani ma właśnie prawo.
Rena skrzywiła usta.
— Tego mi przecież małżeństwo nie da.
Zaprzeczył żywo.
— Tylko małżeństwo! Tylko małżeństwo!
— Nie! — krzyknęła z ironją — tak, jak pan mówił dawniej — tylko miłość bujna, swobodna — bez pęt — bez ograniczeń...
Wpatrzył się w nią smutno.
Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/236
Ta strona została przepisana.