w czapce nasuniętej na tył głowy, z bukiecikiem gwoździków za uchem. Biasce niebrzydkim był chłopcem; miał duże, czarne oczy, w których przebijał się jakiś dziwny smutek, jakiś rodzaj tęsknoty, oczy, przypominające pewne więzione zwierzęta, a w głosie jego był jakiś urok szczególny, coś głębokiego, coś, co nie zdawało się ludzkiem — nie umiał mu nadawać żadnej modulacyi, żadnej miękkości. Tam tylko, na górze, w towarzystwie dzwonów, w wielkiej samotności, głos jego przybierał pełne brzmienie, metaliczne tony, głębokie dźwięki gardłowe.
— Co porabiasz, Zolfino?
— Ot, co robię! Koszę trawę dla krowy ojca Michała, — odpowiedziało dziewczę z bijącem sercem, pochylając się, ażeby trawę zgromadzić.
— Ach, Zolfino! Ten cudowny zapach, czujecie? Byłem na wieży; widziałem barki, które wiatr pędził po morzu, a wy przechodziliście w dole i śpiewaliście... Śpiewaliście: „Kwiateczki w trawie“.
Biasce zbladł, pochylił się nagle ku trawie i w tej lubieżnie świeżej woni roślinnej, rozgo-