rączkowane ręce jego szukały rąk Zolfiny, która poczerwieniała, jak węgle rozżarzone.
— Może wam pomódz? — rzekł chrypliwym głosem.
Dwie wielkie, ładne, rozkochane jaszczurki przemknęły jak strzała po łące i znikły w tarninie.
Biasce chwycił Zolfinę za rękę.
— Puść mnie! — wyszeptało biedne dziewczę omdlewającym głosem — Puść mnie, Biasce!
Potem przytuliła się do niego, pozwoliła się całować, odwzajemniała mu pocałunki i mówiła: „nie, nie!“ podczas gdy mu nastawiała usta, usta soczyste i czerwone jak wiśnie.
Miłość ich z trawą rosła; a trawa wznosiła się, wznosiła jak fala wodna; a wśród tej fali zielonej tworzyła Zolfina, stojąc prosto, w czerwonej chusteczce na głowie, jakby bujny, nęcący kwiat maku. Jakąż pogodą tchnęły te piosnki jej, tu pod szeregiem niskich jabłoni i morw białych, wzdłuż zarośli splątanych powojem, w polu zasadzonem żółtawą rozsadą, podczas gdy tam, u Świętego Antoniego, Śpiewaczka na wesołą wydzwaniała nutę.
Pewnego dnia jednak, gdy Biasce ze świeżo