Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

wie. Jesteśmy już zupełnie blisko. Jesteśmy już przy końcu. Jaki dzień mamy dzisiaj? Dwudziesty szósty lipca? No, to było dziewiątego lipca, dziewiątego tego miesiąca! Zdaje się, że to już sto łat upłynęło, a to jakby wczoraj było.
Stałem w magazynie pewnego sklepu korzennego, pochylony nad moim pulpitem, zajęty rachunkami. Znużony byłem pracą i gorącem, muchy dokuczały mi w nieznośny sposób, zapach korzeni przyprawiał mnie o mdłości. Mogła być trzecia popołudniu. Przerywałem często robotę, ażeby pomyśleć o Cirze, któremu gorzej było w tych dniach aniżeli zwykle. Widziałem w duchu jego twarz zeszczuplałą, zmizerowaną cierpieniem, bladą jak świeca woskowa.
Niech pan zwróci uwagę na jedną okoliczność, mój panie. Przez szparę w ścianie, za mną, ponad moją głową wciskał się promień słoneczny.

Niech pan zwróci uwagę także na inne okoliczności. Praktykant, tęgi młody człowiek, leżał rozciągnięty na workach i spał, a tysiące much unosiło się nad nim, jak nad padliną. Wtem wszedł właściciel magazynu i skierował się do kąta, gdzie stała umywalnia. Miał krwotok no-

— 110 —