w górę na Piazza Barberini — morze białego żaru — plac pusty, bezludny. Nie wiem, czy bezludny, ale nie widziałem nic więcej tylko żar biały. Ciro uczepił się mojej ręki.
— No cóż, nic nie mówisz? Cóż się stało? — zapytałem go po raz trzeci, pomimo strachu przed tem, co mi miał powiedzieć.
— Chodź, chodź ze mną, Wanzer ją bił... bił ją...
Złość tłumiła mu głos. Zdawało się, że nie może więcej powiedzieć. Przyspieszył kroku i ciągnął mnie za sobą.
— Widziałem, mojemi oczami widziałem — mówił dalej. — Usłyszałem z mojego pokoju, że krzyczą; słyszałem ich słowa... Wanzer zasypywał ją obelgami... przezywał ją... O, wszystkiemi temi przezwiskami... Wiesz? I widziałem jak się na nią rzucił z podniesionemi pięściami, wrzeszcząc: „Masz, masz, masz!“ Po twarzy, po piersiach, po ramionach, wszędzie, z całej siły, z całej siły!... „Masz! masz!“ I lżył ją... Ach, ty wiesz już, jak.
Głos zmieniony nie do poznania: zachrypnięty, ostry, syczący i stłumiony dziką niena-