zerwanym bukietem lewkonij, oczekiwał na nią przy źródle, nie przyszła Zolfina. Leżała w łóżku, chora na czarną ospę.
Biedny Biasce! Gdy się o tem dowiedział, uczuł, że krew w nim zastyga i zachwiał się silniej, aniżeli owej nocy, kiedy Wilczyca rozpłatała mu czoło.
A jednak musiał się wydrapywać na dzwonnicę i wytężać ramiona, ażeby ciągnąć za sznury od dzwonów, on, któremu zwątpienie wkradło się do serca, w tę niedzielę palmową, w tę przepiękną, słoneczną porę gałązek oliwnych, strojnych sukien, obłoków dymu z kadzielnic, pienia i modłów, podczas gdy jego Zolfina, Bóg wie, jakie musiała znosić męki, Matko Niebieska, Bóg wie jakie męki!
Straszne chwile nastały dla niego! Jak tylko się ściemniło, zakradał się Biasce pod dom chorej, przystawał na chwilę pod zasłoniętemi oknami, przez które z wewnątrz przezierało światło i zapuchniętemi z płaczu oczyma patrzył na przesuwające się na szybach cienie; wsłuchując się, przyciskał ręką serce, które z bólu pęknąć mu chciało, a potem odchodził i krążył jak oszalały w pobliżu, albo uciekał na dzwonnicę. Długie