godziny nocy przepędzał przy nieruchomych dzwonach, skulony w strasznej trwodze, na ziemi, bledszy od śmierci. Pod nim, w świetle księżyca i ciszy zatopionych ulicach ani żywej duszy; przed nim posępne morze ze swojemi kędzierzawiącemi się falami, które z monotonnym szumem rozbijały się o opustuszałe brzegi; nad nim — niebo.
A tam, w dole, pod dachem, zaledwie widocznym, leżała w śmiertelnej walce Zolfina, bez ruchu rozciągnięta na łóżku, z twarzą tak obsypaną ropiącemi krostami, że wydawała się prawie czarną, ciągle niema, podczas gdy światło świecy bladło przy białym blasku porannego świtu, a nad szeptem pacierzy górowały wybuchy bolesnego łkania. Dwa czy trzy razy podniosła z trudem jasnowłosą głowę, jakby coś powiedzieć chciała; ale słowa uwięzły jej w gardle, brakło jej tchu, ciemno się dokoła niej zrobiło. Poruszała wargami z przytłumionem rzężeniem, jak duszone jagnię, wreszcie zesztywniała i zastygła.
Biasce odwiedził swoją biedną zmarłą. Ogłupiały, spoglądał na trumnę zarzuconą świeżymi, wonnymi kwiatami, pod którymi spoczywało ze-