jedną, to na drugą stronę, rozpoczął taniec na wzburzonych falach.
— Święty Rochu! Święty Rochu! — krzyczał Gialluca ze wzrastającą rozpaczą, podniecany także szumem i hukiem dokoła, utrzymując się w równowadze rękami i nogami.
Co chwila rozbijały się bałwany o poręcz i woda przelewała się z jednego końca pokładu na drugi.
— Zejdź na dół! — zawołał do niego Ferrante.
Gialluca zeszedł do kabiny. Czuł palący żar, a przytem wilgoć na całem ciele, i obawa choroby ściskała mu piersi. Pod pokładem, przy słabem świetle, dziwne wszystko przybierało formy. Słychać było groźne uderzanie fal o boki statku i trzeszczenie całego wiązania.
W pół godziny później wyszedł znów Gialluca na górę, przestraszony, jakby wracał z grobu. Wolał już być na powietrzu, na deszcz się wystawiać, wiatr wdychiwać, ludzi widzieć.
Ferrante, przerażony jego bladością, zapytał:
— Ale cóż tobie?...
I inni marynarze zaczęli, nie opuszczając swoich miejsc, debatować nad środkami ratunku.