— Dobrze, to umieraj!
Gialluca pobladł jeszcze więcej i spoglądał na swoich towarzyszów wytrzeszczonemi z przerażenia oczyma.
Zapadła noc. W ciemości zdawało się, że morze i burza ryczą jeszcze straszniej. Ląd był już bardzo daleko. Marynarze, ażeby się uchronić od przewrócenia wskutek silnych wstrząśnień, trzymali się lin. Ferrante kierował sterem i rzucał od czasu do czasu:
— Idź na dół, Gialluca!
Ale dziwny wstręt do samotności wstrzymywał Giallucę, pomimo wyczerpania cierpieniem, od udania się do kabiny. Stał, także uczepiwszy się liny, z zaciśniętymi zębami. Za każdem uderzeniem w statek wielkiej fali, pochylali marynarze głowy i wszyscy równocześnie wydawali krzyk, jak zwykli czynić robotnicy, którzy przy pracy wspólnie ciężki muszą robić wysiłek.
Kiedy księżyc wysunął się z poza chmur, złagodniała burza. Ale morze pozostało całą noc dzikie, rozszalałe.
Rano rzekł Gialluca z rozpaczą do towarzyszów:
— Krajcie!