nął tych ośmiu ludzi, otoczonych kotłującym się tłumem. Byli gotowi.
Mattala liczył:
— Raz!... dwa!... trzy!...
Równocześnie i z całą siłą rzucili się wszyscy ośmiu do podniesienia z ołtarza figury. Ale ciężar był zbyt wielki. Statua pochyliła się na lewo. Nie zdołali jeszcze uchwycić jej dobrze i ugięli się pod nią zadyszani z wysiłku. Vinzencio Guanno i Giovanni Curo, mniej sprawni, puścili. Statua upadła na bok. L’Ummalido wrzasnął.
— Baczność! Baczność! — rozległo się ze wszystkich stron, gdy spostrzeżono niebezpieczne położenie świętego. Z placu dochodził ogłuszający hałas, który dominował nad wołaniem.
L’Ummalido osunął się na kolana, z prawą ręką, utkwioną pod bronzowym posągiem; w szeroko rozwartych oczach jego malowały się ból i przerażenie; kilka kropel krwi zciekło na ołtarz, nie skarżył się jednak.
Towarzysze jego zabierali się do podniesienia ciężaru, ale to nie było łatwą rzeczą. L’Ummalido wykrzywiał z bólu usta. Kobiety oniemiały ze zgrozy.