w wodzie. Kiedy się krew spłukała, rana wystąpiła w całych rozmiarach.
„Na nic wszystko — myślał L’Ummalido, — przepadła! Święty Gonzalvo, tobie ją składam w ofierze“.
Wziął nóż i wyszedł. Ulice były puste. Wszyscy byli w kościele. Fioletowe chmury, podobne z kształtów do zwierząt, przeciągały ponad domami w świetle zachodzącego słońca.
Tłum modlił się w kościele. Monotonna litania rozbrzmiewała naprzemian z dźwiękami muzyki, jak śpiew choralny.
Z ciał zbitej masy ludzi i płonących świec woskowych unosiła się duszna atmosfera.
Srebrna głowa San Gonzalva błyszczała w górze, jak latarnia morska.
Wszedł L’Ummalido i ku zdziwieniu tłumu przecisnął się do samego ołtarza.
W ręku trzymał nóż i rzekł podniesionym głosem:
— Święty Gonzalvo, tobie ją przynoszę w ofierze!
I silnem pociągnięciem noża odciął z całym spokojem zgruchotaną rękę od stawu. Przerażony lud cofnął się. Bezkształtna, krwią zalana