różowawe, uśmiechnięte niebo. Na placu śpiewała chórem gromadka żołnierzy. Była to najpiękniejsza pora, po świętach Wielkanocnych.
Ciro, któremu głód szarpał wnętrzności, pomyślał:
— Pójdę żebrać.
Z piekarni zalatywał przyjemny zapach świeżego chleba i zlewał się z wiosennym powiewem. Wyszedł stamtąd człowiek w białym, płóciennym kitlu. Niósł na głowie deszczkę z długim na niej rzędem świeżo upieczonych, złotawych, dymiących jeszcze bochenków. Za człowiekiem szły dwa psy, podnosząc w górę mordy, machając ogonami.
Ciro doznawał uczucia, jakby z osłabienia lada chwila miał runąć.
— Muszę iść żebrać, — powiedział sobie znów — bo umrę z głodu.
Zwolna zapadał zmrok. Przeźroczyste niebo zasiane było latawcami, które tu i ówdzie zniżały się ku ziemi. W czystem powietrzu rozbrzmiewały dzwony przeciągłymi dźwięki.
— Stanę u wejścia do kościoła — pomyślał Ciro.
I powlókł się pod kościół.