i giestami, i wyszły za swoim chlebodawcą na deszcz, który całą ulicę przemienił w brudne jezioro. Pachio, Magnasangue, wszyscy, jeden po drugim opuścili szynkownię, z wyjątkiem Binchi-Banche’a, który, pijany do bezprzytomności, pozostał pod stołem. Dym podnosił się zwolna pod sklepienie i robiło się jaśniej. Napuszona synogarlica podskakiwała dokoła i zdzióbywała kruszki chleba po podłodze.
Kiedy i Passacantando zrobił także minę, jakby się chciał podnieść, skierowała się ku niemu powoli Afrykanka, z wysiłkiem, który jej potwornej figurze miał dodawać wdzięku. Jej olbrzymie piersi kiwały się to w prawo, to w lewo a twarz, niby księżyc w pełni, przybierała dziwnie śmieszny wyraz. Na twarzy miała dwie czy trzy brodawki z małymi kosmykami; gęsty mech pokrywał jej górną wargę i policzki; krótkie, twarde, wełniste włosy otaczały głowę, jakby pewien rodzaj hełmu; krzaczaste brwi zrastały się na jej płaskim nosie tak, że na pierwszy rzut oka czyniły ją podobną do jakiegoś strasznego hermafrodyty, dotkniętego wodną puchliną.