szufladę i ruchem ręki ofiarowała mu wszystko co w niej było.
Szuflada, błyszcząca z brudu, zawierała porozrzucane monety miedziane, wśród których lśniło się parę sztuk srebrnych. Wszystko to razem mogło uczynić jakie pięć lirów.
Nie wypowiedziawszy ani słowa, zgarnął Passacantando pieniądze i zaczął je z pogardliwym uśmiechem przeliczać na ladzie. Afrykanka, dysząc, jak dzika, ujarzmiona bestya, spoglądała to na pieniądze, to na twarz hultaja. Słychać było metaliczny dźwięk miedzi, chrapanie Binchi-Banche’a, podskoki synogarlicy, a z odgłosami tymi mieszał się głuchy, bez końca, szum deszczu, zalewającego ulice, i rzeki, toczącej z góry na dół swe fale.
— To mało, — rzekł w końcu Passacantando. — Chcę także mieć tamte... Przynieś więcej, albo sobie pójdę. Zasadził czapkę na tył głowy. Trybuszonowaty lok spadał mu na czoło, a z pod loka spozierały na Afrykankę jego bezwstydne, chciwe, białawe oczy i otumaniały ją swoim blaskiem, jakby pewnego rodzaju złym czarem.
— Nie mam już nic więcej. Zabrałeś mi