wszystko. Bierz wszystko, co znajdziesz... — szepleniła ulegle i przymilająco.
Drżały jej obwisłe piersi i wargi; z jej małych, świńskich oczu ciekły łzy.
— Oho! — syknął Passacantando, zbliżając się do niej. — Oho! Cóż ty sobie myślisz, że ja nic nie wiem?... A złote cekiny twojego męża?
— Ach! Giannetto... A jakże ja to mogę zrobić?
— Idź zaraz, przynieś je. Czekam tu na ciebie. Mąż śpi. Najstosowniejsza właśnie teraz chwila. Idź, bo inaczej — na Świętego Antoniego! — nie zobaczysz mię tu już nigdy.
— Ach Giannetto!... boję się.
— Do dyabła z twoją bojaźnią! — wrzasnął Passacantando. — A więc idę z tobą. Chodź...
Afrykanka zaczęła się trząść. Wskazała na Binchi-Banche’a, który ciągle jeszcze spoczywał pod stołem.
— Najprzód musimy zamknąć, — radziła potulnie.
Kopnięciem nogi zbudził Passacantando Binchi-Banche’a, który, zbudzony nagle ze snu zaczął wyć z przerażenia i giestykulować jak waryat, dopóki go nie wyrzucili na błoto uliczne.